31 maja 2014

Pielęgnacja: Evree, odżywczy krem do rąk

Witajcie piękne i piękni!
Dziś mam dla Was kolejną notkę o produktach marki Evree. Dokładniej będę omawiać krem do rąk z serii TotalNutrition, czyli coś dla skóry suchej i wrażliwej :)


Tak jak w przypadku balsamu do ciała, tu również mamy do czynienia z mocną szatą graficzną, która od razu rzuca się w oczy z półek ;) Szczerze przyznam, że w przypadku tubki tego kremu podoba mi się to jeszcze bardziej, miło jest mieć tak żywy akcent w torebce czy wśród innych szpargałów. Tubka kremu zawiera 100 ml produktu i zapłacimy za nią mniej więcej 9 złotych.


Sama tuba jest wykonana z miękkiego, lekko zmatowionego tworzywa, dzięki czemu łatwiej wycisnąć krem ze środka, szczególnie, gdy już dobijamy dna. Po za tym opakowanie zamyka się na korek z 'klikiem' na zawiasach, co jest według mnie wygodniejszym rozwiązaniem, niż tradycyjna zakrętka - komu się chce kombinować z zakręcaniem tubki, kiedy ma się ręce tłuste od kremu? :D


Przejdźmy do składu. Tak jak w przypadku poprzedniego balsamu, producent obiecuje brak parabenów, barwników i olejów mineralnych. Patrząc na skład kremu, muszę przyznać, że nic z tych rzeczy tutaj nie widać. Na początku, jak w poprzednim przypadku, mamy wodę i trójglicerydy, potem mocznik, glicerynę, emolient, emulgator i w końcu olej z migdałów oraz inne obiecane przez producenta składniki.
Będąc przy składzie, chciałam też wspomnieć o jednej rzeczy - ostatnio pojawił się komentarz, że kremy zawierają alkohol i moga wysuszać. Ku wyjaśnieniu - alkohol alkoholowi nie równy ;) Cetearyl Alcohol, czyli jedyny 'alkohol' występujący w składzie to emolient - ma właściwości tworzące prawidłową konsystencję kremu. Nie ma nic wspólnego z wysuszaniem czy działaniem tradycyjnego alkoholu, który w składzie kryje się zazwyczaj pod nazwą alcohol denat. Polecam więc trochę obeznać się w składach, żeby czasem samemu sobie nie szkodzić takimi pomyłkami ;)

Jedynie trochę niepokoi mnie Iodopropynyl Butylcarbamate z samego końca INCI, jednak pozostawiam już to Wam - tutaj opis składnika: klik


Przejdźmy do konsystencji i działania. Jak widzicie na zdjęciu, krem jest biały, trochę gęstszy od balsamu, na pewno nie spłynie sam z dłoni. Jego plusem jest wydajność, wystarczy odrobina, żeby dokładnie rozprowadzić go na dłoniach. Po chwili wchłania się niemal całkowicie, nie zostawiając żadnej tłustej warstwy, więc można bez problemu wrócić do swoich obowiązków, nie martwiąc się o pobrudzenie otoczenia. Mimo tego czuć, że skóra jest wygładzona i miękka. Zapach - jak w przypadku balsamu - ciężki do zidentyfikowania, jednak przyjemny, lekko kosmetyczny.


Na dłuższą metę nie zauważyłam jednak jakiejś niesamowitej poprawy stanu dłoni, choć produktu sobie nie żałowałam. Działa moim zdaniem poprawnie, jak wiele kremów tego typu. Plusem jest dobra wchłanialność i wydajność, jednak jeżeli chodzi o np. nawilżenie okolic paznokcia, radzi sobie przeciętnie - między smarowaniami skóra jak była wysuszona, tak jest. Ale moje skórki to przypadek ekstremalny, więc cudów nie oczekiwałam ;)

Kremiszcze zadowalające z opakowania, ceny, konsystencji i wydajności. Z działania - przeciętne, choć i tak poprzednie cechy wyróżniają go na tle jemu podobnych. Jeżeli skończy Wam się krem do rąk i macie ochotę na coś nowego - wypróbuje, może to dla Was będzie strzał w 10 ;) Ja szukam dalej.

27 maja 2014

Kolorówka: Lumene, baza pod cienie

Hej wszystkim!
Dziś mam dla Was parę słów odnośnie małego, niepozornego cuda, które na prawdę mocno poprawiło komfort wykonywania i noszenia makijażu oka w mojej codzienności. Baza pod cienie Lumene zagościła w mojej kosmetyczce nagle i w pospiechu, ale nie żałuję ani złotówki na nią wydanej. Poniżej same dowiecie się, za co tak bardzo ją polubiłam - zapraszam! :)



Odnośnie baz pod cienie do powiek, od kiedy odkryłam ich moc, nie potrafię wyobrazić sobie makijażu bez użycia takiego produktu. Przez jakiś czas zadowolona byłam z mojej bazy Virtual, po czym wraz z kosmetycznym szałem testowania, w łapy moje wpadały co raz to różne produkty tego typu. Ostatecznie zatrzymałam się dłużej przy mazidle od DAX, bazie Cashmere, która zbierając pochwały tu i tam, również i ode mnie zasługiwała na wysoką notę (klik - porównanie baz). I już myślałam, że nic w tej kwestii się nie zmieni, kiedy to postanowiłam wypróbować bazę Lumene, głównie ze względu na higienę pracy - głupio jednak grzebać paluchem/pędzlem w słoiczku z bazą przed klientką, kiedy można postarać się o coś bardziej 'czystego'. 


Lumene udało mi się dostać w drogerii po sąsiedzku w konkretnej cenie - chyba 29 złotych. Za tyle otrzymujemy 7 ml produktu zamkniętego w beżowej, miękkiej tubie, która to dodatkowo opakowana jest w kartonik. Kartonik jaz zwykle nie przetrwał. Sam produkt ważny jest 2 lata od otwarcia, więc całkiem sporo, a i tak nie daje gwarancji, że swoją bazę do końca tych dni wykorzystacie - wydajna jest szalenie.


Pierwsza fajna rzecz - forma opakowania i sam aplikator. Trudno mi wyobrazić sobie bardziej higieniczne opakowanie dla bazy (no, może po za pompką typu airless), która w końcu ląduje przy jednej z wrażliwszych części naszej twarzy. Dzięki zastosowaniu tubki nie pakujemy paluchów do produktu, tylko dawkujemy sobie wprost na dłoń odpowiednią ilość mazidła. Rozwiązanie na prawdę fajne i dziwie się, że firmy wciąż inwestują w te słoiczki, które nie dość, że do higienicznych nie należą (jakoś wątpię, że każda użytkowniczka wybiera odrobinę za pomocą pędzla/szpatułki, a potem dopiero na skórę), po drugie powodują szybsze wysychanie zawartości. Lumene w dodatku zaopatrzona jest w długi czubek, który pomaga dozować odpowiednią ilość.


Zaś co kryje się w środku? Mazidło o barwie jasno - beżowej, lekko wręcz żółtawej. Dzięki temu delikatnie ujednolici powiekę. Sama konsystencja jest przyjemna i nie sprawia problemów. Na samym początku z tubki wydobywał się wręcz leciutki mus, który rozprowadzał się jak marzenie. Niestety po ponad pół roku używania powietrze musiało się jednak dostać od środka i baza delikatnie stężała - jednak jej konsystencja nadal jest bardzo delikatna i gładka, nie sprawiająca problemów w rozsmarowaniu. Co ciekawe, podczas aplikacji można wyczuć pudrowe wykończenie - Lumene zastyga tworząc właśnie taką gładką, ale suchą strukturę. Nie jest lepka, jak większość baz, dzięki czemu cienie świetnie się na niej rozcierają - nie ma problemu z roztarciem granic czy połączeniem koloru bezpośrednio na bazie, bez dodatkowego oprószania jej beżowym cieniem.




Ale co najważniejsze - jak radzi sobie z podbiciem koloru? Na prawdę świetnie. Dotychczas jako miłośniczka Daxa, nie wiedziałam, że trafię szybko na coś, co pobije go pod względem działania. I tutaj mocno się zdziwiłam, bo jak widzicie wyżej, baza Lumene rewelacyjnie podbija kolor i wykończenie cieni - dzięki miękkiej i delikatnej konsystencji pokrywa też skórę równomiernie, także nie zdarzy się z jej użyciem problem zróżnicowanego natężenia intensywności koloru.

Po za tym nie mam jej nic do zarzucenia pod względem trwałości. Cienie wytrzymują cały dzień na swoim miejscu, nawet najbardziej skomplikowany makijaż utrzyma się na obszarze zastosowania bazy. Nic nie blaknie, ani nie zbiera się w załamaniach.


I jeszcze jeden plus - Lumene na prawdę dobrze radzi sobie w kontakcie z wodą. Sprawia, że makijaż zyskuje wodoodporne właściwości. Powyżej moja uciapana łapa, którą postanowiłam umyć po swatchowaniu. Poszłam do łazienki i zaczęłam szorować przedramię mydłem. Jak widzicie - po szorowaniu i spłukaniu - cienie na bazie Lumene nadal się trzymają. Dopiero po szorowaniu gąbką większość zlazła, ale nadal mam zabarwioną skórę :P Co dziwne, z samym demakijażem problemów nigdy nie mam, a traktuje twarz tylko żelem z wodą.

Można powiedzieć, że baza ta nie ma wad, a ja piszę o niej jak nakręcona :D Nic dziwnego, to na prawdę świetny produkt. Jedynym minusem jest jednak... rolowanie się w załamaniu, gdy nałożę ją solo na powiekę. Podczas porannego makijaż, po 2-3 minutach od nałożenia bazy, zbiera mi się ona w załamaniu. Wtedy też jeszcze raz ją rozklepuje i dopiero nakładam cienie - co ciekawe, z cieniami już nic się nie dzieje, a tylko zostawiona na chwile samej na powiece wyprawia takie rzeczy.

Mówcie co chcecie, ale dla mnie to chyba jak na razie najlepszy produkt pod cienie dostępny powszechnie w drogeriach. Obecnie to mój KWC, jedynie chcę jeszcze wypróbować bazę Lime Crime (Urban Decay mnie nie kręci) i zobaczyć, czy jest coś lepszego niż Lumenka ;)

Plusy: Opakowanie, cena, trwałość, podbicie koloru, wodoodporność, wykończenie, konsystencja
Minusy: Rolowanie solo, lekkie stężenie po paru miesiącach, dostępność
Moja ocena: 5/5

A Wy miałyście z nią do czynienia? Jaki jest Wasz bazowy Graal? :D

26 maja 2014

Pielęgnacja: Evree, Odżywczy balsam do ciała

Witajcie piękni!
Od razu kajam się i biczuje, że tak zaniedbałam bloga. 10 dni bez notki to w blogosferze wieczność i człowiek zostaje zapomniany, że istniał ;) Mogłabym się tutaj tłumaczyć, że pisze inżyniera, pracuje i (tu wstaw 100 innych wymówek), ale taka jest prawda, że przez większość czasu po prostu mi się nie chciało. To chyba te obezwładniające upały tak działają na moją już i tak skopaną motywację.


Dziś mam dla Was recenzje produktu do pielęgnacji ciała - Evree Total Nutrition Body Lotion, który to jest przeznaczony dla cery suchej i pozbawionej blasku. Od razu się przyznam, że ja jako rasowy leniwiec i gapa zawsze zapominam o balsamowaniu się, przez co moja skóra to zawsze jeden wielki suchar. Jako jednak, że idzie lato i czas odsłonić kawałek ciała, z chęcią przyjęłam propozycję przetestowania tych różowych cudeniek, bo w końcu głupio tak pokazywać dwie złuszczone kłody zamiast nóg. Zapraszam ;)


Zaczynając od opakowania, od razu wzrok przykuwa intensywny, żarówiasty róż i kontrastowy błękit małych elementów. To zdecydowanie wyróżnik na naszych sklepowych półkach i powiem Wam, że się sprawdza - będąc w Naturze od razu te opakowania przykuły mój wzrok, dopiero potem zajarzyłam, że przecież to Evree, które mam w domu :D Sam design jest prosty, co przy tak odważnych kolorach jest plusem (inaczej mogłoby zawiać kiczem), choć mi osobiście nie podoba się kształt butelki - wolę proste opakowania, druga sprawa, co będzie, kiedy balsam zacznie się kończyć - nie wyobrażam sobie postawienia całej butli na tej malutkiej zakrętce :D


Pojemność tuby to 400 ml, za które zapłacimy około 18 złotych. Dostępność - na pewno widziałam w Naturach, według Wizażu spotkamy go też w Rossmannach.


Producent obiecuje brak parabenów, barwników i olejów mineralnych (ach ta znienawidzona parafina). Specjalnie więc przeanalizowałam skład i muszę powiedzieć, że jak na taki tradycyjny, drogeryjny kosmetyk, to prezentuje się całkiem nieźle. Tuż za wodą i emolientem mamy dwa roślinne oleje, więc całkiem wysoko - na plus. Potem oczywiście standardowy skład poprzeplatany ekstraktami i olejami roślinnymi, ale obietnica została spełniona - parabenów, parafiny i barwników niet.


Przejdźmy jednak do najważniejszego - moich odczuć i działania balsamu. Jak widzicie na zdjęciu, produkt jest śnieżnobiały. Zapach jest delikatny, słodkawy, ale jako, że mam kiepskie wyczucie aromatów, to nie określę się, czym dokładnie mi pachnie :D Sam krem za to ma bardzo dobry poślizg i wystarczy odrobina, aby pokryć całą nogę (a moje nogi to kawał mięsa) - co czyni go niezwykle wydajnym. Po posmarowaniu odczekuje mniej więcej 10 minut, bo mniej więcej tyle balsam potrzebuje, aby całkowicie się wchłonąć. Nie zostawia lepkiej warstwy, a skóra po nim jest miękka i gładka (specjalnie testowałam na nogach, które są przypadkiem ekstremalnym :P).

Takie uczucie miękkości utrzymuje się na prawdę długo. Gdy posmaruje się na noc, a rano biorę prysznic, to podczas spłukiwania się odczuwam obecność balsamu - nogi są nadal nim oblepione, nie wiem, jak to określić :D Po prostu czuje go pod ręką, gdy moczę swe nogi. Mimo wszystko po aplikacji i wchłonięciu się ta warstwa nie jest wyczuwalna czy lepka, więc to duży plus. Skóra zaś zostaje miękka na dłużej, nawet podczas parodniowej przerwy w aplikacji nie odczułam jakiegoś nadmiernego wysuszenia - balsam działa długoterminowo ;)

Szczerze powiedziawszy, jestem na prawdę zadowolona z tego mazidła - samo to, że sięgam po niego codziennie o czymś świadczy, bo zazwyczaj omijam ten etap pielęgnacji :D Najlepsze i najszybsze efekty daje mi połączenie z olejem kokosowym - olej nakładam już podczas prysznica, zaś po wysuszenia utrwalam efekt balsamem - skóra w końcu mięciutka i bez przesuszeń :) 
Myślę, że za tą cenę na prawdę warto spróbować, chociażby ze względu na przyjazny skład, tak rzadko niestety teraz spotykany oraz na prawdę niesamowitą wydajność - dla kobiet w biegu i tych, które nie lubią się lepić będzie w sam raz :D

17 maja 2014

Kolorówka: My Secret, Satin Touch Kohl

Witajcie :)
Dzisiaj mam dla Was recenzję najnowszych kredek My Secret - Satin Touch Kohl w kolorach Plum, Blue Sky, Turquoise Sea i Dark Denim. Są to nowe odcienie, które wejdą do standardowej oferty kredek, w której znajduje się już trójka odcieni. Zapraszam na pierwsze wrażenia i makijaże z ich użyciem.



Tak jak wszystkie kosmetyki MySecret, znajdziecie je w Naturach. Ich koszt to 7,49 za sztukę. Jak widać, cała czwórka opiera się na niebieskościach, jedynie Plum odbiega trochę od całej gamy i wchodzi w fiolet ;) To całkiem fajna okazja, żeby zaznajomić się błękitami i niebieskościami, jeżeli wcześniej nie mieliście z nimi do czynienia.



Kolejno na swatchach - 20 Turquoise Sea, 21 Blue Sky, 22 Dark Denim i 23 Plum. Dwa pierwsze odcienie są metaliczne, zaś kolejne to typowe maty - nie mają w sobie ani grama drobinki. Same kredki mają miękką konsystencję i są dobrze napigmentowane - za jednym zamachem wyjdzie nam ładna kreska. Potrafią jednak się ślizgać na cieniach do powiek i w takim przypadku polecam nałożyć ewentualnie drugą warstwę, ale ogólnie nie ma z nimi problemu. Nie próbowałam jeszcze tylko rozcierania, ale mają dość tłustą konsystencję i przy rozdymianiu mogą trochę tracić na intensywności.


Trwałość na oku jest na prawdę dobra - malując się rano, do samego wieczora pozostają na swoim miejscu. Oczywiście nie nakładam ich na gołą skórę, ale zaszpachlowaną bazą pod cienie + samymi cieniami. Gorzej jest już z linią wodną - trudno na niej wydobyć ich koloryt i za chwilę pozostaje już tylko cień koloru.



Tak prezentują się w makijażach - wyżej mam nałożoną Blue Sky i Turquoise Sea, poniżej zaś jako kreska posłużyła mi Dark Denim. Nie korzystałam jeszcze jedynie z Plum, ale pewnie niedługo się to zmieni :) Prócz Turquoise Sky, cała trójka świetnie nadaje się w zastępstwie czarnej kreski, bo są to kolory na tyle stonowane, że z daleka nie będą walić po oczach kolorem, ale jednocześnie stanowią ciekawy akcent i mogą ładnie wydobyć koloryt tęczówki. Turkusowa kredka za to może posłużyć jako element na dolnej powiece lub inny drobny akcent w makijażu.



Jak dla mnie - za taką cenę to na prawdę porządne produkty, w ciekawej gamie kolorystycznej. Mi marzą się jeszcze bardziej intensywne i zróżnicowane kolory, bo jednak 4 niebieskości za jednym zamachem to chyba zbyt monotonna gama... ale kto wie, może firma rozkręci się z tymi kredkami ;)
Tak jak mówię, jeżeli szukacie czegoś na górną powiekę lub do zaakcentowania dolnej - to dobry wybór, również dla tych z Was, którzy niebieskości się obawiają i wolą zacząć od czegoś bardziej stonowanego ;) W końcu niebieskie oko to trend tego lata!
A jak Wam się podobają?

14 maja 2014

Kolorówka: Błyszczyki My Secret - Hot Colors

Witajcie piękne i piękni :)
Dziś mam dla Was post o najnowszych błyszczykach firmy My Secret z serii Hot Colors - przygotowałam dla Was krótką recenzję i swatche mazideł do ust w letnich i soczystych kolorach - zapraszam! :D


Staram się od jakiegoś czasu ograniczać kolorówkowe zbiory, ale moja kolekcja produktów do ust niebezpiecznie się powiększa. Ostatnio dodatkowo dorzuciłam parę sztuk, skuszona Rossmannowymi promocjami, więc nie mogę narzekać, że 'nie mam czym pomalować ust'. Moimi faworytami stały się wszelkie matowe produkty, ale błyszczyki to nadal kosmetyki, które lubię i z tymi z My Secret również się polubiłam ;)


W skład nowej kolekcji wchodzi 5 kolorów. Dwa z nich są transparentne, trzy pozostałe dobrze kryją. Jak widać opakowania są standardowe, mieszczą w sobie 7 ml i zapłacimy za nie 12 złotych, dostępne są oczywiście w Naturach.


Rzeczą wartą wspomnienia na pewno jest sam aplikator, w przypadku tych produktów to pędzelek. Z jednej strony pozwala na bardziej precyzyjną aplikację, z drugiej jest giętki i miękki, przez co ciężko pomalować się na szybko - trzeba uważać, aby nie wyjechać kolorem za linię ust :) Powodem takiego posunięcia producenta może być kwestia konsystencji produktu - błyszczyki są galaretkowe, ale dość leista, przez co tradycyjny, gąbeczkowy aplikator mógłby mieć problemy z wydobyciem pomadki z opakowania.


Bardzo podoba mi się zapach prezentowanych mazideł, wszystkie pachną słodko i owocowo, ale każdy troszkę inaczej - najprzyjemniejsze są te transparentne, zaś fuksja i bezowy nudziak wonią najgorzej :D


Nie przedłużając - swatche naustne. Numer 203, czyli przezroczysta brzoskwinia z multum drobinek.


Galaretkowa czerwień, najbardziej transparentna i najprzyjemniej pachnąca - numer 204.


201 - kremowy nudziak z beżowo - brązowymi tonami, mój najmniej ulubiony, nie wyglądam dobrze w takich odcieniach ;)


202 - nudziak numer dwa, tym razem bardziej brzoskwiniowy, ciekawy kolor.


Mój ulubiony odcień, czyli mocny, ciemny róż z domieszką fioletu - numer 205. Pachnie najgorzej, ale ten zdecydowany kolor najbardziej do mnie przemawia ;)

Jeżeli chodzi o trwałość i komfort noszenia - trzymają się na ustach kilka godzin bez jedzenia i picia, to taka standardowa, błystkowa trwałość. Produkty nie są lepkie, nie wysuszają ust, są poprawne i przyjemne - ale wiadomo, bez szału, całego dnia nie wytrzymają.

Jak dla mnie kolekcja jest ciekawa i udana, jakościowo błyszczyki wypadają fajnie. Postawiłabym jednak na trochę bardziej intensywne kolory (dwa nudziaki to dla mnie zbyt wiele) - bardziej interesujące byłyby według mnie jakieś pomarańcze czy intensywne róże, ale nie można mieć wszystkiego :)
A jak Wy oceniacie błyszczyki My Secret Hot Coloros?

9 maja 2014

Makijaż: Romantyk, krok po kroku

Witajcie moje nocne marki, jak i poranne ptaszki, które pewnie będą czytały ten post już jutro przy kubku kawy :)
Dziś dla odmiany mam dla Was makijaż :D Tym razem jednak nie przesadnie kolorowy, choć z barw innych niż neutralne oczywiście nie zrezygnowałam. Postawiłam na klasyczne, złoto-różowe połączenie, które w formie lekkich roztarć i cieniowania świetnie sprawdza się jako makijaż codzienny, romantyczny, dodający dziewczęcego uroku. Zapraszam na step!



Mam wrażenie, że makijaż w takim połączeniu wrzucałam już nie raz, każdy jednak został osiągnięty inną techniką i daje inny efekt. Ten jak widzicie to głównie różne rodzaje różu - połyskująca powieka została otoczona dymkiem z mocniejszej już barwy i ciemniejszego fioletu.


Tradycyjnie zaczynam już od naszykowania okolic oka. Na powiece mam bazę pod cienie Lumene, brwi podkreśliłam zaś cieniem KOBO Chocolate. Następnie na ruchomą powiekę nałożyłam cień wypiekany KOBO Copper - tym razem na mokro, aby uzyskać pełną głębię koloru.


Zewnętrzny kącik oraz załamanie podkreśliłam intensywnym, wręcz lekko neonowym różem z poczwórnej palety MySecret Hot Colors. Roztarłam ten cień przy pomocy jakiegoś neutralnego beżu (nie pamiętam, wybaczcie).


Pogłębiam podkreślenie kształtu oka ciemnym fioletem - Sensique Velvet Touch 155. Ponownie rozcieram cień tym samym beżem, co wyżej.


Wewnętrzny kącik oraz łuk brwiowy rozjaśniam matową bielą (MIYO 01 White). Następnie dolną powiekę przyciemniam najciemniejszym paseczkiem z wkładu Inglot Rainbow 124R (taki ciemny buraczek).


Pozostało mi tylko rozjaśnić linie wodną beżową kredką (MIYO Angel Eye Eyeliner 06). Następnie czarnym Kajalem Pierre Rene i skośnym pędzelkiem rysuję przydymioną kreskę.


Gotowe! Rzęsy wytuszowałam maskarą Hi-Tech Pierre Rene. Jeżeli chcecie uzyskać efekt bardziej podkreślonego i romantycznego oka, doklejcie 2-3 kępki rzęs w zewnętrznym kąciku - ja już niestety nie miałam na to czasu :)



Pamiętajcie, że decydując się na różowy makijaż wszelkie niedoskonałości cery powinny być zakryte - szczególnie te o czerwonym zabarwieniu, inaczej wyjdą na pierwszy plan i cały misterny zamysł pięknego wyglądu piorun strzeli ;)


Ja dodałam do tego różowe usta - tak na przekór :D Tutaj akurat kredka do ust Golde Rose 308, która pokazywałam Wam już nie raz na blogu.
Na sam koniec - chciałam Was zaprosić na moje konto na Instagramie, które założyłam zaledwie dwa dni temu - tam możecie mnie obserwować na bieżąco :)


Dajcie znać co sądzicie i zapraszam Was na Insta ;)

7 maja 2014

Akcesoria: Pędzle z BornPrettyStore

Witajcie piękne :)
Czas chyba skończyć ze straszeniem Was moją gorszą wersją na głównej stronie bloga, więc postanowiłam w końcu skrobnąć następną notkę, aby zepchnąć Makijażowe Błędy niżej :D Dziś zaś temat spokojniejszy, neutralny, mam nadzieję, że również interesujący - recenzja pędzli, które dostałam do przetestowania od BornPrettyStore. Jak wypadły? O tym już niżej ;)




Pędzle ogólnie chodzą za niezbędne akcesorium do malowania - jeżeli nie masz pędzli, to znaczy, że nie wiesz co to znaczy prawdziwy makijaż ;) Nie do końca mogę się z tym zgodzić, chociaż na pewno nie można ująć pędzlom ich dużego znaczenia w codziennym rytuale upiększania się, wręcz wiele rzeczy byłoby niemożliwych do osiągnięcia, gdyby nie ich pomoc. Wyznaję więc zasadę - im więcej pędzli, tym lepiej - szczególnie jeżeli prócz siebie ma się zamiar malować zawodowo też innych. Kolekcjonuje więc pędzle bez skrupułów i gdy BornPrettyStore zaproponowało mi współpracę i możliwość wyboru produktów, od razu wiedziałam, że na pierwszy rzut pójdą właśnie te akcesoria.


Zdecydowałam się na zestaw 18 sztuk, z syntetycznego włosia - to głównie ten czynnik brałam pod uwagę przy decydowaniu się na konkretne modele. Na stronie możecie zobaczyć je TU. Ogólnie BornPrettyStore, Buyincoins, eBaye i inne wschodnie markety z krzaczkami sprzedają dla mnie to samo i szczerze powiedziawszy zawsze kusiły mnie te wielkie zestawy pędzli w śmiesznej cenie. Zawsze jednak bałam się brać w ciemno, bo ani nie wiedziałam, jakiej jakości są te produkty, a wydać jednorazowo czasem i 100 zł to jednak dla mnie zbyt wiele. W grach losowych nigdy nie mam szczęścia, więc nie chciałam kusić losu :) Na szczęście nadarzyła się okazja i w końcu na własnej skórze mogłam sprawdzić, co to kryje się za tymi niskimi cenami.


No i przyszły. 18 sztuk pędzli zapakowane było w gustowne etui, które waliło chińskimi trampkami na kilometr. Etui szybko się pozbyłam, leży gdzieś na dnie szafy i wietrzeje, zaś same pędzle wylądowały w wannie i dopiero po umyciu zdecydowałam się na ich użycie. Pierwsze wrażenie jeżeli chodzi o wykonanie było dobre - i w sumie nadal jest. Rączki są drewniane, solidne ale stosunkowo lekkie, skuwki wykonane zaś z czarnego metalu i jak na razie nic się z nimi nie dzieje - żaden pędzel nie rozwalił się w pół i nie musiał być klejony. Samo włosie - sztuczne - jest miękkie i przyjemne w dotyku, nie odkształca się, nie puszy i żadnego pędzla nie wypadło ani jedno włókno. Jest sukces :D Do jakości tego zestawu, wbrew przypuszczeniom, nie mam gdzie się przyczepić. Wytrzymało ze mną wiele (ponad pół roku częstego i gęstego używania) i zapowiada się, że wiele wytrzyma. Jedyny słaby punkt jakościowy to to nieszczęsne etui, no ale to nie ono ma mnie malować.


Dobra - koniec ochów i achów, czas na konkrety. Zestaw składa się z 18 sztuk dobrych jakościowo pędzli. Jednak samo zestawienie pędzli pozostawia wiele do życzenia i nie jest to moim zdaniem zestaw, na który może się skusić początkująca w pędzlowym świecie osoba - zbyt wiele sztuk się powtarza i jest bezużyteczna - ale po kolei.
Na początku pędzle do twarzy. Duży do pudru, mniejszy do pudru, skośniak i miotełka do omiatania - tutaj jest w miarę ok. Duży pędzel przypomina mi starą wersję Ecotools, mam obydwa i różnice nie są duże. Ten tutaj ma trochę bardziej śliskie i dłuższe włosie, przez co wydaje się mniej gęsty, ale ogólnie ilość włosia moim zdaniem jest bardzo podobna. Do omiatania się sypańcem jest ok. Mniejszy pędzel jest jak młodszy brat dużego, a skośny całkiem przyjemnie sprawdza się przy różu czy rozświetlaczu. Do brązera raczej go nie używam, wolę inne. Miotełka to fajny wynalazek - jest mniejsza niż moja pierwsza i lepiej radzi sobie z usuwaniem osypanych cieni spod oka. A tak wygląda największy pędzel w zbliżeniu na włochy:



Czas na małą katastrofę tego zestawu - języczki. No błagam, po co komu 7 języczków syntetycznych minimalnie różnych wielkości? Ok rozumiem - jeden większy, jeden średni i jeden maluszek. A tutaj mam 3 duże, 2 średnie i 2 małe. W dodatku syntetyczne języczki lepiej sprawdzają się przy kosmetykach mokrych/płynnych/kremowych, z suchymi cieniami średnio sobie radzą - te z naturalnego włosia są lepsze. Ja akurat przebolałam tą siódemkę, bo języczkowe pędzle zawsze się w wizażu przydają i mam dla nich różne zastosowanie, nie tylko do cieni - przykładowo do korektora, bazy, pomadek. Ale przeciętna dziewczyna raczej nie zrobi użytku z takiej bandy i dlatego uważam, że ten zestaw może być pomyłką dla przeciętnej osoby.

Duże i średnie.


Maluszki plus do tego osobny pędzelek do ust, bo przecież już mamy za mało takich kształtów :D


W zestawie znalazły się też dwa pędzelki do linera - ten po lewej jest boski i mój ulubiony, po prawej zaś leży zakurzony i czeka na lepsze dla niego czasy. Wydają się na pierwszy rzut oka identyczne, ale ten 'lepszy' ma zdecydowanie fajniej wycięte włosie - w lekki czubek. Drugi zaś to straszak obcięty na prosto.


W zestawie znajdziemy też pędzel do brwi, moim zdaniem jest dobry i używam go na zmianę z moim dotychczasowym skośniakiem.


I ostatki - czyli zapchajdziury - aplikator, grzebyczek i spiralka. Spiralki używam do przeczesywania brwi przed wypełnianiem. Grzebyczek to mój chyba enty z kolei i zawsze leżą nieużywane - korzystacie z takich cudów natury? :D

Tak więc prezentuje się cały zestaw z BornPrettyStore. Co mogę powiedzieć w skrócie - jakość OK, zestawienie słabe. Tak na prawdę można by było ograniczyć ten zestaw do 9-10 pędzli, pozostałe 8-9 jest do wyrzucenia - chodzi mi oczywiście o osobę początkującą. Potwierdza się tylko teza, że lepiej kupować pędzle pojedynczo, bo o dobre zestawy niestety jest trudno. Ja sama jednak przekonałam się do pędzli 'budżetowych' i już parę razy zamówiłam kilka sztuk, tym razem z Buyincoins. Co mogę tylko powiedzieć - zawsze bezpieczniejsze są syntetyki, bo naturalne włosie przychodzi różne ;)