29 kwietnia 2014

Kolorówka: Podkład Annabelle Minerals, formuła kryjąca

Witajcie moje nocne marki ;)
Ostatnio tylko późne godziny zostają mi na prowadzenie bloga, ale mam nadzieję, że Wy również czasem kładziecie się spać później i znajdujecie czas na poczytanie moich wypocin. A jeżeli nie w nocy, to nie ma to jak przegląd blogów rano przy kawie ;)

Dziś zaproszę Was w świat kosmetyków mineralnych, na recenzję kolejnych naturalnych produktów do makijażu. Od września/października zeszłego roku towarzyszą mi nieustannie proszki marki Annebelle Minerals. Jakiś czas temu opisywałam pierwsze wrażenia po ich stosowaniu oraz swatchowałam poszczególne kolory: KLIK. Dzisiaj zaś chciałam Was zaprosić na pełną recenzję podkładu w formule kryjącej, gdzie dowiecie się też, dlaczego to najlepsze minerały, jakich dotychczas używałam oraz dlaczego szukam nadal czegoś lepszego wśród innych firm ;)



Zacznę od ogólników - minerały Annabelle można kupić na ich stronie internetowej. Mamy tam do wyboru właśnie podkłady, korektory, róże, a także od jakiegoś czasu cienie mineralne. Dostępne są również akcesoria. Cenowo wygląda to następująco: Za 4 gram podkładu płacimy 30 zł, zaś za 10g - 50. Możemy również zamówić sporej wielkości próbki w cenie 7,50. Taki słoiczek spokojnie wystarcza na przetestowanie produktu od A do Z - mi starczyły mniej więcej na 2 tygodnie codziennego używania, róże i korektory mam do dziś.

Na początku zaczynałam właśnie od próbek, po czym zakupiłam pełen wymiar 4 gram. Po 2 miesiącach podkład się skończył, obecnie jestem na finiszu opakowania 10 gramowego. Słoiczek wygląda tak, jak na powyższych zdjęciach, wysoki i plastikowy. 4 gram jest taki sam, jedynie ciut niższy. Trochę mam zastrzeżenia co do trwałości nadruków i samego tworzywa. Mój egzemplarz cały czas leży w szufladzie i nigdzie go nie transportuje, a wierzchni napis się starł, zaś plastik przy denku popękał. Na szczęście po za tymi estetycznymi aspektami wszystko pod względem użytkowania jest ok.


Słoik ma swój specyficzny sposób na dozowanie podkładu. Jego wierzch po odkręceniu to ruchoma nakładka, którą wystarczy przesunąć, aby odkryć dziurki, przez które dozujemy podkład. Mechanizm się nie zacina, ale często między warstwy dostaje się proszek.


Przez to, że od góry mamy taki myk z przesuwaną nakładką, nie jest możliwe otwarcie słoiczka od góry - część z dziurkami tworzy całość z całym słoiczkiem. Aby dostać się do środka, trzeba przyjrzeć się dokładniej dnu opakowania. To ono jest wyjmowane, wystarczy je podważyć aby rozpracować całość, ja robiłam to za pomocą cyrkla :P Potem wystarczy swobodnie wcisnąć je na swoje miejsce.


Podkład Annabelle jest, jak obiecuje firma, w 100% mineralny - skład jest prosty, mamy tu tylko tlenek tytanu, żelaza i cynku, mikę oraz barwniki. Bardzo łatwo jest odtworzyć ten skład samemu (co próbowałam, ale jednak namieszałam i nie do końca wyszło :D). 



Koniec wstępu, czas na konkrety ;) Zacznę od tego, że mój kolor to Golden Fairest - najjaśniejszy odcień z gamy żółci. Wiele z dziewczyn mówi, że Goldeny Annabelle są szarawe i zielonkawe. Tu musze się zgodzić, nie są to typowe żółtki (jak ma Meow czy Pixie), jednak mi to jak najbardziej odpowiada, ponieważ mam bardzo jasną cerę w odcieniu oliwkowym. Sam proszek AM w formule kryjącej jest 'gęsty', lekko kremowy i na prawdę dobrze kryjący - widać na swatchu, że odrobina starczy do uzyskania mocnego koloru bez przebicia. Nie daje też efektu całkowitego matu - dzięki zawartości miki jego wykończenie jest bardziej satynowe.



Powyżej możecie zobaczyć, jak prezentuje się on z innymi kolorami tej marki, a ja przejdę do nakładania i zachowania na skórze. Ogólnie nakładanie minerałów jest sprawą bardzo indywidualną i możemy zaliczyć wiele porażek, póki nie trafimy na właściwy dla siebie sposób. Nie słuchajcie ślepo jutubowych czy blogowych guru i nie naśladujcie ich kroków ruch w ruch, bo nie tędy droga. Oczywiście warto zacząć od jakiś poradników, ale nie myślcie, że istnieją tylko 2 czy 3 sposoby na aplikację proszków. Nic tu nie jest zabronione, więc nie wahajcie się, jeżeli jakiś sposób idealny dla Was jest 'na przekór' temu, co piszą wszyscy inni.

Jeżeli chodzi o narzędzie do aplikacji, u mnie najlepiej sprawdza się pędzel typu flat top, który zakupiłam na Buyincoins. Jest odpowiednio szeroki, włosie zaś ma dobrą dla mnie długość i gęstość. 
Na samym początku nakładałam Annabelle na skórę jedynie posmarowaną kremem. Ten podstawowy sposób jest dobry, jednak niestety minerały kompletnie nie trzymały się skóry - po 4 godzinach na twarzy nie zostawał nawet ślad po podkładzie. Musiałam wymyślić coś, co przedłużyło by trwałość produkty (szczególnie, że czasem wybywam z domu na 12 godzin).

Obecnie opracowałam swój własny system i wygląda on następująco: Zaczynam od przetarcia twarzy hydrolatem, po czym nakładam swój ulubiony, lekki i nawilżający krem Himalaya Herbals. Gdy ten się wchłonie, używam jakiegoś pudru w roli primera - czyli bazy pod proszki, która oddzieli moje sebum od podkładu dodatkową warstwą. Zazwyczaj był to puder My Secret, który sprawdza się w tej roli świetnie. Ostatnio eksperymentuje też z mieszanką krzemionki, pudru jedwabnego i Velvet Spheres z kolorówki.

Czas na nałożenie samego podkładu. W tym celu wysypuję odrobinę do miseczki, po czym wcieram tą drobinę w pędzel okrężnymi ruchami. Tak przygotowany pakiet przenoszę sobie na twarz ruchami stemplującymi - daje to według mnie lepsze krycie i nie podkreśla suchych skórek. Tym sposobem nanoszę dwie cienkie warstwy. Czasem zdarzało mi się spryskiwać pędzel hydrolatem. Plusem jest krycie zwiększone do maksimum, jednak woda sprawiała, że podkład prezentował się na mojej skórze gorzej.

W miejscu zmian i niedoskonałości, które nie zostały przykryte przez dwie warstwy, aplikuje podkład malutkim pędzlem punktowym kabuki. Następnie pod oczy nakładam korektor (z tej samej marki, mieszam Medium i Light w stosunku 2:1).

Gdy już moja twarz jest maksymalnie zapacynkowana, utrwalam podkład pudrem. Używam w tym celu pudru My Secret lub mieszanki z Kolorówki. Gdy zdarzają się dni, że podkład musi wytrzymać baaardzo długo, dodatkowo po nałożeniu bronzera/różu/rozświetlacza przypruszam się pudrem fiksującym Glazel.

Tak przygotowana 'maska' wytrzymuje spokojnie prawie cały dzień. Niestety strefa T lubi mi się tłuścić, więc co kilka godzin niezbędne są poprawki - po prostu odtłuszczam się chusteczką i nanoszę warstwę pudru (do poprawek idealny jest dla mnie puder Hauschki). Niestety też podkłady mineralne są bardzo podatne na ścieranie - czasem wystarczy przetrzeć twarz ręką, żeby sporo na niej zostało. Zazwyczaj nie tworzą się dziury, ale po kilku nieuważnych przetarciach mogą powstać delikatne prześwity. Dlatego też podczas długich wyjść staram się mieć odrobinę podkładu przy sobie, żeby ewentualnie pouzupełniać najbardziej rzucające się w oczy dziury.

Nie wiem, czy ktokolwiek dotrwał do końca :D Teorii trochę jest, a teraz pokażę dokładny efekt na zdjęciach.



Tak moja facjata wygląda bez makijażu. Mam na niej tylko transparentny puder w roli primera. Dzięki temu, prócz przedłużeniu matu i trwałości, wygładzam też twarz, przez co podkład nie podkreśli mi dodatkowo porów.


Warstewki. Nałożyłam podkład jedynie na moją prawą stronę twarzy ;) Na pierwszym zdjęciu jedna warstwa, na drugim druga. Podkład Annabelle to najlepiej kryjący kosmetyk, jaki miałam, a jednocześnie nie tworzący przy takim kryciu aż tak wybitnej maski. 


Tak wygląda całość i zbliżenie. Część z Was pisała, że podkład jest widoczny na twarzy. To prawda, niestety u mnie nie wtapia się idealnie w skórę. Jednak tak jak mówię, przy takim kryciu ciężko, aby cokolwiek wyglądało dodatkowo idealnie. Wydaje mi się jednak, że żaden płynny podkład nie będzie wyglądał też tak dobrze, jeżeli będziemy chcieli uzyskać przy tym takie krycie. 


Zbliżenie przed i po. Tutaj mam już też chyba nałożony korektor pod oczy. Jak widzicie z bliska, podkład Annabelle nie daje właśnie matu, a lekko satynowy efekt. Niestety moje pory nie są ukryte, a dodatkowo uwydatnione. Kombinuje z mikrosferami, żeby to zmienić, na razie dobrze dobrany puder końcowy częściowo radzi sobie z tym efektem.


A tak prezentuje się całość w efekcie końcowym - różem, rozświetlaczem i pudrem wykończeniowym. Podkład Annabelle możecie zobaczyć na mojej twarzy niemal przy każdym makijażu. Powiem szczerze - uzależniłam się od tego krycia :P

Plusy: Stosunek ceny do wydajności, kolory, krycie!, naturalny skład
Minusy: Trwałość, indywidualne podejście do aplikacji, efekt, szybkie świecenie i konieczność poprawek, czasami ważenie się na twarzy.
Moja ocena: 4/5

Ocena mimo wad, które wypisałam jest wysoka, bo mimo wszystko na prawdę lubię ten podkład. Czasem zdarza się dzień, kiedy zdradzę Annabelle z tradycyjnym podkładem, a potem tego żałuję :) Formuła kryjącą jednak jest trudna w obsłudze, ja sama dochodzę do jej najlepszego zastosowania metodą prób i błędów. Udało mi się przedłużyć jej trwałość, ale nadal to za mało. Dla początkujących polecam bardziej formułę matującą, która też nie da efektu łatwej maski na twarzy, bo z kryjącymi podkładami o to łatwo.

To moje dotychczas ulubione podkłady, ale szukam dalej - bo może być lepiej ;) Przede wszystkim zależy mi na jaśniejszym kolorze. Już jutro powinny do mnie dotrzeć produkty innej polskiej firmy - Amillie. Jeżeli one nie sprawdzą się lepiej, to przysiądę chyba na stałe przy Annabelle ;)

27 kwietnia 2014

Makijaż: Królowa Pszczół

Witajcie piękne!
W dzisiejszej, szybkiej notce zaproszę Was w świat żółci i stonowanego brązu, czyli oko z kolorem kontrolowanym ;) Ponownie główną rolę gra słoneczny odcień, tym razem zamiast barwnego towarzystwa dobrałam do niego ciemną i przydymioną otoczkę. Zobaczcie same!



Żółć to bardzo fajny kolor i wbrew pozorom pasuje na prawdę do wielu typów urody - trzeba tylko dobrać odpowiednią tonację ;) Zarówno cery jasne jak i ciemne mogą wyciągnąć z niego jak najwięcej. W dzisiejszym makijażu jest głównym akcentem na górnej powiece i linii wodnej, ale przez to, że dodałam do niego przydymiony brąz i roztartą, czarną kredkę, zyskał bardziej klasyczny i poważny charakter ;)



Całe oko zostało tym razem zmalowane cieniami MIYO - żółć to 27 Sunrise, w wewnętrznym kąciku ostała rozjaśniona lekkim złotem 03 Breeze. Następnie czarnym Kajalem Pierre Rene wyrysowałam kreskę i roztarłam ją brązem 07 Chocolate, który wylądował również w załamaniu. Jeszcze ciemniejszym odcieniem brązu - 08 Coffee - zdefiniowałam mocniej kreskę i zewnętrzny kącik dolnej powieki. Znów jaśniejszym odcieniem czekolady przydymiłam całą dolną powiekę. Zdecydowałam się również na żółty akcent na linii wodnej. Niestety nie posiadam linera w takim odcieniu, więc zmieszałam żółty cień z białą kredką NYX Milk, nałożyłam taką mieszankę na powiekę, a następnie jeszcze zagruntowałam żółtym cieniem ;) O dziwo, taka prowizorka trzymała się na prawdę długo :D Ostatni akcent to rozjaśnienie łuku brwiowego, tutaj posłużył mi cień MIYO 04 Vanilla.


Rzęsy wytuszowałam moim ostatnio ulubionym tuszem Pierre Rene Hi-Tech ;) Makijaż gotowy!


Tak makijaż prezentuje się na mojej całej facjacie :D Włosy się nie ułożyły, więc wyglądam jak kulka ;) Mimo wszystko makijaż ten należy do moich ulubionych, wyglądam w nim dość świeżo, a przydymione cieniowanie podkreśla kształt oka i staje się dobrą ramą dla mocniejszego akcentu. Polecam! :D

25 kwietnia 2014

Makijaż: Zachód słońca

Witajcie piękne :)
Dziś mam dla Was kolejny makijaż. Tym razem kolorowo i letnio, czyli typowy, barwny klasyk - oko w kolorze zachodu słońca, czyli połączenie żółci, pomarańczu i fioletu. Zapraszam!



W tygodniu troszkę Was zasypię makijażami z użyciem żółci ;) Dziś na pierwszy ogień, jak wcześniej wspomniałam, chyba najbardziej klasyczne połączenie mocniejszych barwy, czyli właśnie żółć i pomarańcz okraszone fioletem :) Przy okazji wypróbowałam sobie nowość do Sensique, czyli cienie z serii Velvet Touch w nowych, letnich kolorach. Za jakiś czas zaprezentuję całą gamę barw, na razie zacznę jednak od paru makijaży z udziałem tych cieni ;)



Jako, że niestety nie mam czasu przygotowywać notek w stylu krok po kroku, postanowiłam zrobić małą 'ściągawkę' i pokazać dokładnie, który cień w jakim miejscu znajduje się na oku ;) Zanim jednak zaczęłam nakładać cienie, przygotowałam bazę w formie nałożenia białej kredki. Następnie numer jeden, czyli żółć o numerze 145, nałożyłam na wewnętrznej połowie ruchomej powieki. Numer 2, soczysta pomarańcz o numerze 156, znalazła się w zewnętrznym kąciku. Całość omiotłam w załamaniu odcieniem 4 (fiolet oznaczony jako 151), a następnie rozblendowałam lawendą (na zdjęciu numer 3, na opakowaniu 152). Numer 5 posłużył mi do rozjaśnienia całości (beż o numerze 149), zaś szóstka, czyli baaardzo ciemny fiolet (na opakowaniu 155), znalazła zastosowanie w przyciemnieniu zewnętrznego kącika dolnej powieki.



Liner to Pierre Rene Dip Liner, zaś maskara to ostatnio moja ulubiona Hi-Tech również od Pierre Rene. Sam makijaż mimo mocnych barw jest świeży i soczysty, bardzo fajnie rozjaśnia oko i skupia na nim całą uwagę widza :D Połączenie barw jest idealne dla zielonych oczu, ale również brązy świetnie będą się w nim prezentować.



Jak dla mnie to świetne rozwiązanie na letnie imprezy... A Wam jak się podoba? :)

23 kwietnia 2014

Kolorówka: Bronzer MIYO Sun Kissed

Witajcie moje nocne marki ;)
Dziś przychodzę do Was z paroma słowami na temat produktu bronzującego marki MIYO. Puder Sun Kissed to matowy bronzer w kompakcie, który ma nam pomóc przy konturowaniu lub tradycyjnym 'opalaniu' skóry kosmetykiem. Jak sprawdził się na moim bladym licu? Zapraszam :)



Puder bronzujący dostajemy w ciemnobrązowym opakowaniu z dość mocnego plastiku. Estetycznie nie powala, nie lubię takiego przydymionego tworzywa, ale nie mam nic do zarzucenia, jeżeli chodzi o wytrzymałość - zatrzask trzyma mocno, zaś zawiasy chodzą gładko. Opakowanie mieści w sobie 10 gram produktu, za które płacimy zaledwie 10 zł. Jedyny problem może być z dostępnością - po za sklepem internetowym, MIYO dostaniemy wyłącznie w mniejszych, niesieciowych drogeriach (ewentualnie w Jasmin, ale nie jestem tego pewna). 


Puder po otwarciu atakuje nas swoim zapachem - jest dość silnie perfumowany, jak dłużej się nim zaciągam, to mogę tą woń zidentyfikować jako babciny zapach starych pudrów. Wyczuwalny jest on przy aplikacji, na szczęście po nałożeniu na twarz zanika - wielu z Was może taki dodatek w formie zapaszku przeszkadzać. Sam kompakt mimo tego, że to puder, jest dość kremowy - nie pyli, ma dość zwartą konsystencję i co ważne, jest dość dobrze napigmentowany. Ważne jest, aby nakładać go na dobrze przygotowaną skórę, ponieważ przez tą kremowość może robić plamy - nie jest go tak łatwo rozetrzeć, jak bardziej suche formuły. 



Jednym z plusów kosmetyku jest kolor - ciężko znaleźć na rynku bronzer w odpowiednim odcieniu, który nie będzie za różowy czy pomarańczowy. Sun Kissed to fajny odcień brązu, gdzie nie ma problemu z przewagą niechcianych tonów. Nie jest jednak kolorem chłodnym, wpada raczej w oliwkowo - złote tony. Mocno chłodne cery raczej nie skorzystają z niego w roli kosmetyku do konturowania. Wyżej jest zdjęcie porównujące z innymi moimi bronzerami, na ich tle wypada całkiem korzystnie.



A jak się sprawuję na mojej bladej twarzy? Całkiem nieźle, choć jest dla mnie ciut za ciepły, co tworzy z moją cerą dziwny kontrast. Na zdjęciach oczywiście nałożyłam więcej kosmetyku dla pokazania efektu. Przy wprawnym roztarciu i minimalnej ilości całkiem ładnie da się nim wykonturować cerę, jednak dalej jestem w trakcie poszukiwań czegoś chłodniejszego. Chwała, że nie wpada w pomarańczę ;) Osoby o cieplejszym kolorycie będą na pewno zadowolone, bo to przyjazny kolor do codziennego użytkowania ;)
Na pewno blade twarze muszą poważnie zastanowić się przed zakupem, czy bronzer nie będzie za mocny. Jak wspomniałam, jest dość mocno napigmentowany, co w połączeniu z jego kremową formułą może przysporzyć problemów mniej wprawnym dłoniom. 


Dorzucam też zdjęciu przy pełnym makijażu, bo oczywiście w połączeniu z całością prezentuje się lepiej, niż na twarzy z samym podkładem i brwiami ;) Ostatnio sięgam po ten kosmetyk najczęściej z całej gamy moich bronzerów, choć to jeszcze nie ideał. Na pewno będę szukać dalej, choć nie tak zawzięcie jak wcześniej - po prostu przy okazji ;) Póki co MIYO sprawuje się dobrze i do lekkiego podkreślenia policzków - jak najbardziej ;)

Plusy: Cena, gramatura, pigmentacja, kolor, zapach
Minusy: Dostępność, konsystencja, pojedynczy odcień
Moja ocena: 4/5

Podsumowując: Za tak niską cenę to na prawdę grzech nie spróbować, bo kosmetyk ten ma więcej zalet, niż wad, a sam kolor jest wart uwagi. Kolejny raz przekonałam się, że tanie =/= złe w przypadku MIYO ;)

Dla zainteresowanych skład:
Talc, Mica, Zinc Stearate, Isopropyl Myristate, Dimethylimidazolidinone rice starch, Lanolin Oil, Aluminum Starch Octenylsuccinate, Alumina, Glycerin, Methylparaben, Propylparaben, Parfum, Alpha-Isomethyl Ionone, Benzyl Salicylate, Butylphenyl Methylpropional, Linalool, +/- [CI 77891, CI 77491, CI 77492, CI 77499].

19 kwietnia 2014

Makijaż: Szczypiorek, krok po kroku

Witajcie piękne!
Mam nadzieję, że mimo świątecznych przygotowań będziecie miały chwilę, by przeczytać lub chociaż pooglądać sobie mój dzisiejszy post!
Z racji nadchodzących świąt i pięknej pogody chciałam wykombinować coś świeżego, opartego na trzech barwach - bieli, żółci i zieleni. Pierwotnie to żółć miała grać główne skrzypce, ale ostatecznie jej rola sprowadziła się jedynie do akcentu w kąciku oka. Po skończeniu całego make-upu zauważyłam, że to zieleń zdominowała oko, więc stąd nazwa dzisiejszego makijażu - szczypiorek :) (pierwotnie miała to być jajecznica, ale jajka za mało w tym :P).



Makijaż prócz kolorów urozmaiciłam też nieco formą, pozbywając się czarnej kreski, a dodając rybkowe rozdzielenie w zewnętrznym kąciku :) Zapraszam na tutorial!


Wszystko zaczynam od nałożenia bazy pod cienie. W dzisiejszym makijażu sięgnęłam po kosmetyk MIYO - Eye DO! Na razie jestem w fazie testowania, bo to nowość marki. Następnie większość ruchomej powieki pokryłam białym matem - Glazel S37.


W wewnętrznym kąciku umieściłam mocną żółć jako kolorystyczny akcent (Glazel S20). Następnie roztarłam oba kolory od góry za pomocą jasnego neutralnego beżu (Glazel 332).


Na dolnej powiece od samego wewnętrznego kącika umieszczam złoty cień - Hean Delta. Zewnętrzny kącik górnej powieki rozmywam za pomocą jasnego, zielonego odcienia - MIYO 28. 


Zaczynam wyrysowywać zieloną kreskę. Najpierw skośnym pędzelkiem wzdłuż oka - MIYO 30. Tym samym cieniem kontynuuję podkreślanie zewnętrznego kącika.


Ciemną zieleń rozcieram od góry wcześniej użytą jasną zielenią. Następnie sięgam po białą kredkę (NYX Milk) i podkreślam ostro dolną część zewnętrznego kącika, rozcierając w dół i ostatecznie tworząc trójkącik.


Malowanie dolnej powieki zaczynam od wyrysowania najciemniejszą zielenią kreski zamykającą biel. Dopełniam jej kształt rozcierając ją lekko żółcią.


Tuszuje rzęsy (Pierre Rene Genial Volume i Hi-Tech) i cały makijaż gotowy!



Mimo użytych kolorów, sam look nie prezentuje się ciężko czy przesadnie mocno. Barwy nie rzucają się w oczy, zapewne przez użytą biel, która nadaje całości delikatności.


Moje drogie - życzę Wam wszystkiego najlepszego z okazji zbliżających się świąt, szczególnie wielu miłych chwil spędzonych z rodziną i bliskimi :)

18 kwietnia 2014

Makijaż: I znów niebiesko z burakiem


Witajcie!


Dziś szybko przed pracą mam dla Was makijaż, ponownie w odcieniach niebieskich. Cóż poradzę, taki kolor na ten tydzień :D Dla tych, które nie przepadają za odcieniami lazuru i nieba, mam dobrą wiadomość, w tym tygodniu to ostatni makijaż inspirowany tymi barwami :D Zapraszam!



Tym razem nie stawiałam na niebieską krechę, tylko całe cieniowanie na górnej powiece. Bardzo klasyczne - jasny odcień bazowy i ciemniejszy kącik oraz załamanie. W tym celu posłużyłam się cieniami MIYO - 38, czyli piękny, jaśniutki chabrowy odcień i 33 oraz 35 w załamaniu powieki. Razem stworzyły piękną całość, rozjaśnione delikatnie w kąciku i pod łukiem brwiowym matową bielą tej samej marki.




Ponieważ w samych zimnych odcieniach nie czuje się dobrze, postanowiłam ponownie dodać odrobinę cieplejszy akcent. Na dolnej powiece wykorzystałam cudowny ciemny burak od Inglota - wkład Rainbow nr 124. W samym zewnętrznym kąciku jest najciemniejszy pasek z całej trójki, zaś po wewnętrznej stronie - zmieszane dwa najjaśniejsze odcienie, co dało delikatny gradient. Wypełniłam makijaż kreską i tuszując rzęsy.



Przy tym makijażu musiałam uważać, by cera była idealnie gładka i pozbawiona niedoskonałości - nie dość, że mocny błękit potrzebuję czystej oprawy, to brudny burak na dolnej powiece może podkreślić cienie pod oczami. Dlatego mocno kryjący podkład+korektor to mus. Kolorowe oko jest piękne, ale musimy zawsze pamiętać o każdym szczególe :) Usta podkreśliłam błyszczykiem My Secret Hot Colors numer 203 - o nich też niedługo słów kilka :)
Podoba się Wam? Udało mi się Was przekonać ostatnimi trzema makijażami do niebieskości? Według mnie kolor niebieski =/= kicz, trzeba tylko zachować umiar i harmonię :)