30 sierpnia 2013

Pielęgnacja: Dermedic Angio Preventi, płyn micelarny H2O

Witam Was dziewczyny :)

Dzisiaj zapraszam Was na recenzję drugiego produktu z serii Dermedic Angio, który miał za zadanie ułatwić mi walkę z moimi okropnymi, czerwonymi wrogami - czyli rozszerzonymi naczynkami na twarzy. Dla przypomnienia, o kremie z tej serii mogłyście już trochę poczytać (klik). Zapraszam więc Was na recenzję drugiego członka duetu ;)


Na przystawkę kilka słów od producenta:

Składniki aktywne: 
Woda termalna, Melissa Officinalis, Aloe Vera

Skutecznie usuwa makijaż i wszelkie zanieczyszczenia pozostawiając uczucie świeżości
Wzmacnia naczynia włosowate
Wykazuje właściwości kojące i łagodzące
Nie zatyka porów
Jest neutralny dla oczu
Nie pozostawia filmu na skórze

Rezultat: 
Dokładnie oczyszczona skóra, bez uczucia wysuszenia

Cena: około 25 zł za 200 ml, dostępny w aptekach


Teraz trochę moich słów na temat tego płynu micelarnego ;) Zaczynając od opakowania, mamy przed sobą zgrabną, przezroczystą tubę z widocznym wnętrzem, minimalistycznie ozdobioną nazwą produktu, zaś z tyłu pełną informacji na jego temat. Plastik jest twardy, nie odkształca się i wykonany jest z bezpiecznego tworzywa (PET). Muszę jednak czepić się odrobinę samej nakrętki - jest to wynalazek typu press, gdzie po naciśnięciu wychodzi nam dziubek, przez który micel się leje. Co do jego prześwitu nie mam nic do zarzucenia, jednak zamknięcie jest nieszczelne. U mnie kosmetyki często leżą w pozycji poziomej ze względu na umiejscowienie w szufladzie, codziennie znajdywałam je ubabrane w micelu, przez to ten szybciej się marnował. Niemożliwe też było przewożenie go, np w torbie, gdy chciałam zabrać gagatka na noc po za domem - płyn się wylewał i trzeba było go nieźle zabezpieczyć. Taki mały szczegół, a taki niesmak.


Dość o opakowaniu, czas przyjrzeć się działaniu! :D Na początek - do czego micel mi służył? Przede wszystkim a) demakijaż oczu i twarzy b) dodatkowe oczyszczanie po myciu twarzy olejem c) oczyszczania twarzy rano. Miał więc spore pole do popisu, ponieważ używałam go codziennie i to po parę razy. 
Jeżeli chodzi o same odczucia podczas użytkowania, to byłam zadowolona. Płyn pachnie trochę jak seria Ziaja Sopot Spa (podobnie jak krem z tej serii), tylko bardziej chemicznie. Przy aplikowaniu na twarz za pomocą wacika ładnie działał, a co najważniejsze - nie pienił się! Nie wiedzieć czemu, wszystkie używane przeze mnie wcześniej micele miały tendencję do pienienia się na twarzy, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji, bo zamiast zmywać, to miałam jeszcze taką piankę na sobie. Ten o dziwo nie pienił się w ogóle, więc chwała mu za to. Jednak po przetarciu wacikiem miałam wrażenie, że na skórze wytwarza się leciutka warstewka filmu, było to jednak do przeżycia. I uwaga - okropnie smakuje :P


Jego właściwości jako produktu do demakijażu są takie typowo micelowe. Aktualnie stosowałam 3 różne micele w tym samym czasie i nie wypadł lepiej czy gorzej od konkurentów jeżeli chodziło o zmywanie kosmetyków kolorowych (tylko się nie pienił :P). Na zdjęciu prosty test - pomaziałam dłoń różnymi kosmetykami, wiele z nich jest wodoodpornych (od góry biała kredka Nyx, tint Bell, eyeliner p2, bardzo odporny, eyeliner Lovely, kolejny liner p2, kredka Glazel, cień na bazie i podkład). Drugie zdjęcie przedstawia przetarcie za jednym zamachem, zaś trzecie kompletny demakijaż za pomocą wacika. Z codzienną kolorówką radzi sobie dobrze. Jedynie z wodoodpornymi typami ma problem, ale z nimi problemy mają nawet oleje :P

Jak na razie wszystko wygląda na to, że mamy do czynienia z przykładnym produktem do demakijażu. Co więc miało wyróżniać Angio Preventi od innych kosmetyków tego typu? Delikatność i walka z naczynkami. Jeżeli chodzi o to pierwsze, to zgadzam się - płyn jest bardzo delikatny. Przy demakijażu oczu nie miałam problemu z podrażnieniem, nawet jeżeli odrobina dostała mi się do oka. Bez zbędnych paprochów, bez tarcia. Niektóre micele potrafiły okropnie szczypać, a ten nawet nie ma zamiaru robić mi takiej krzywdy ;) 
A walka z naczynkami? Tutaj trochę trudniej wydać mi jednoznaczną opinię na ten temat. Co mogę powiedzieć na pewno - uspokajał. Radził sobie z moją zaczerwienioną i podrażnioną po myciu skórą, otulając ją chłodem i ukojeniem. Skóra szybciej dochodziła do siebie niż przy innych środkach, lub pozostawiona sama sobie. Czy jednak uszczelniał naczynia włosowate? Mam opinię podobną jak w przypadku bliźniaczego kremu - w duecie działali dobrze, mogłam na chwilę zapomnieć o czerwonych polikach, choć skłaniam się ku temu, że to kremowi więcej zawdzięczam w tej materii. Zaś po wykończeniu butelki problem powrócił. No, ale przecież nie można oczekiwać wiecznych efektów ;)

Plusy: Zapach, brak pienienia się, oczyszczanie, łagodzenie cery
Minusy: Cena, smak (:D), pozostawianie filmu, kiepski dozownik
Moja ocena: 4/5

Mam mieszane uczucia. Tak na prawdę nic do zarzucenia temu kosmetykowi nie mam - fajne działanie, oczyszczanie, ukojenie. Jednak to nie jest mój must have, nie pokazał nic, co chwyciło by mnie za serce i kazało biec do apteki w celach robienia zapasu. Nie robi cudów z naczynkami, choć cuda robi z cerą podrażnioną. Może dlatego, że zmieniłam metodę oczyszczania twarzy? Hm.
Po prostu produkt poprawny ;)
Produkt dostałam do testów od producenta - nie wpływa to jednak na moją zawsze subiektywną opinię.

29 sierpnia 2013

Pamiątki z DMu

Hej dziewczyny :)

Dzisiaj w końcu piszę do Was osobiście, ponieważ wróciłam z wyjazdu :) Ostatnie 10 notek było publikowane automatycznie, mam nadzieję, że wybaczycie mi pojedyncze błędy, a całość przypadła Wam do gustu :) Postaram się zaraz odpowiedzieć na Wasze pytania i sugestie pozostawione w komentarzach.

Tymczasem dzisiaj notka na szybko, czyli ciut o moich zdobyczach z sieci drogerii DM (Drogerie Markt). Te, które obserwują mnie na FB wiedzą, że jakiś czas temu pytałam się o polecane produkty z tej sieci - w końcu kosmetyki z DM często królują w blogosferze :) Podczas wyjazdu miałam okazję zwiedzić trochę Czech, więc przy okazji posprawdzałam, gdzie najbliżej będzie nam do tej placówki. 


Wizyty zaliczyłam ogólnie dwie, jedną troszkę na ślepo, drugą już bardziej przygotowana w listę produktów przez Was poleconych, za co dziękuję :) Niestety, sieć w Czechach nie posiada szaf p2, za to są półki Dermacolu czy s-he. Nic jednak z tych marek mnie nie zainteresowało i skupiłam się głównie na produktach własnych - Balea i alverde.


Moje zakupy można podzielić na 3 kategorie ;) Pierwsza - produkty do włosów. Sięgnęłam po odżywkę oil-repair, a także delikatny szampon, ciekawa jego działania. Przy pierwszej wizycie na ślepo zakupiłam odżywkę Alverde i przyznam, że średnio polubiła się z moimi włosami - są napuszone po jej użyciu. Za to bardzo polubiły się z olejkiem z dodatkiem kokosu - już po jednorazowym olejowaniu pięknie błyszczały. Zużyje go do tego celu, ponieważ zaaplikowany na twarz powoduje wysyp ;) Zdecydowanie największą część zakupów poświęciłam włosom.


Jednak również dla mojej cery znalazło się co nie co. Produkt pod oczy, czyli Alverde aqua augengel z dodatkiem perły. Kremy pod oczy już mi się pokończyły i jestem ciekawa tego wynalazku. Wielka tuba obok to filtr, który wygrzebałam z produktami do opalania. Była tego masa, tańsze, droższe, lepsze i gorsze. Zdecydowałam się na ten Sundance, ze względu na cenę, wysoką ochronę SPF50+ i pojemność. Skład również jest ok, na pierwszy rzut oka mazidło jest stabilne. Miałam już dość tonującego bubla od Ziaji i wydaje mi się, że ten produkt z DM to strzał w dziesiątkę - aplikowałam go już parę razy i jestem zadowolona - ładnie się wchłania, nie tłuści, pozostawia skórę gładką. Trzymajcie kciuki, żeby nie zapchał ;)


Z kolorówki skromnie, bo jednak czas ograniczyć na nią wydatki ;) Capnęłam tylko maskarę Alverde, dającą piękny, codzienny efekt i pomadkę z Essence - z nowości, które wejdą do nas na jesień. Pomadki są całkiem fajne, jednak w zależności od koloru lekko zmieniają właściwości. Nie wiem, czy to będzie mój hit, wolę pomadki Golden Rose, w tej samej cenie, ale jednak z większym wyborem odcieni... ;)

Dajcie znać, co Wam wpadło w oko!

28 sierpnia 2013

Paznokcie: Moja walka o piękne paznokcie

Hej dziewczyny :)

Jeżeli mnie podczytujecie od dawna, to wiecie, że zawsze borykałam się ze swoimi paznokciami. Za każdym razem narzekałam na nie, ich kształt, skórki, po prostu wszystko ;) Tak to już jest, że nie zawsze wyglądamy tak, jakbyśmy chciały. Ale moje pazury to jakaś przesada, natura obdarzyła mnie taką płytką, że przy każdym spiłowaniu wygląda źle. Postanowiłam jednak wziąć się za nie i zadbać o odpowiednią oprawę - czyli pokrótce ostro wzięłam się za pielęgnację dłoni.


Chciałam skończyć z okropnymi skórkami, rozdwajającą się płytką, suchą skórą na dłoniach. Musiałam zmienić swoje nawyki o 180 stopni, bo nie oszukując nikogo, pielęgnacja tych rejonów to akurat moja słabość i nigdy nie miałam do tego głowy. Pierwszy krok - przestałam obgryzać skórki ;P


Kolejną sprawą było skompletowanie odpowiednich kosmetyków do pielęgnacji moich dłoni i paznokci, a przede wszystkim regularne ich stosowanie. Skupiłam się więc na tym i dzięki temu udało mi się systematycznie dbać o ręce.


Przede wszystkim krem do rąk, tutaj jakiś piękniś z Biedronki, który bardzo fajnie nawilża i ładnie pachnie. Dodatkowo zatrudniłam oliwkę Babydream i olejek do paznokci Sensique. Krem do rak stosuje jak tylko często się da, zaś oliwkę i olejek zawsze na noc i po zmyciu lakieru do paznokci.


Gdy już moja skóra na dłoniach zaczęła jakoś wyglądać, a ostające skórki zniknęły, skupiłam się na samej płytce. Przede wszystkim zmieniłam narzędzie do piłowania. Szklany pilniczek, choć polecany, kompletnie się u mnie nie sprawdza. O wiele lepiej pracuje mi się z tymi papierowymi. Zamieniłam też dość inwazyjną odżywkę Eveline na delikatniejsze - moje ulubione to Lovely i Sparitual, którą to dostałam w 'spadku'.


Gdy paznokcie odrosły, zaczęłam je inaczej ścinać - po prostu cążkami na prosto, po czym tylko lekko opiłowuje brzegi, żeby nie były ostre i haczące. Od razu wygląda to lepiej, niż moje piłowanie na siłę na migdał ;) Najważniejsze, żeby wszystkie paznokcie były równe i tego samego kształtu. Nie hoduje też ich nie wiadomo jak długich, takie jak na zdjęciu to obecne maksimum - nie łamią się tak szybko.

Przede wszystkim najważniejsza jest regularność i pozbycie się złych nawyków. Dzięki temu moje pazury i dłonie w końcu jakoś wyglądają. Brakuje mi jeszcze wiele do blogerek o pięknych płytkach, które prezentują lakiery, ale każdy chyba jakoś zaczynał ;)

27 sierpnia 2013

Paznokcie, P2, Havenly Girl

Hej dziewczyny :)

Dzisiaj zapraszam Was na prezentację lakieru, który zgarnęłam w rozdaniu u Sroki ;) Podbił on moje serce, więc chciałam się podzielić opinią o nim w szerszym gronie ;)


P2 to lakiery niedostępne w Polsce, a szkoda. Nie wiem jak Wy, ale ja nie mogę się doczekać, kiedy DM w końcu otworzy się w naszym kraju ;) Wracając do lakieru, ma on dawać żelowy look. Trochę się obawiałam, bo żelowe wykończenia bywają dość kapryśne. Nic bardziej mylnego.



Opakowanie jest przyjemne dla oka, masywna buteleczka cieszy moje oko. Dodatkowym atutem jest szeroki pędzelek, który jest wygodny i świetnie się nim operuje. Sam kolor zasługuje na osobny opis - jest to kremowy, jasny błękit. Po otworzeniu paczki, nie mogłam się doczekać, kiedy pomaluje nim paznokcie.



Kolor bardzo fajnie prezentuje się na dłoniach, świetnie będzie współgrał z opaloną skórą (czyli niestety nie moją :P). Zarówno na dłoniach, jak i na stopach przykuwa uwagę. Co do samego malowania, wystarczą dwie warstwy. Stosunkowo szybko schnie, jednak pozostawia widoczne ślady pędzelka - nie tworzy gładkie powłoki samoistnie i trzeba nad tym popracować. Ładnie się błyszczy, choć wydaje mi się, że do 'gel look' trochę mu brakuję ;)
Mimo wszystko bardzo polubiłam ten lakier, a kolor będzie mi towarzyszył przez cały rok. Błękit jest na tyle uniwersalny, że może kojarzyć się zarówno wakacyjnie, jak i być idealnym towarzyszem na zimowe, mroźne dni ;) A Wam jak się podoba? 

26 sierpnia 2013

Makijaż: Kolorowe usta, krok po kroku

Hej dziewczyny :)

Zgodnie z obietnicą, przygotowałam dla Was tutorial krok po kroku, jak otrzymać przy niewielkim nakładzie bardzo fajny efekt kolorowych ust. Będą idealne do sesji, zabawy, a może nawet na co dzień w niektórych przypadkach ;)


Przede wszystkim ważna jest baza, na której robimy makijaż. Ja wybieram dwie drogi - albo nakładam na nawilżone usta Duraline, który zwiększa intensywność koloru, albo białą kredkę - jest świetna przy kolorach jasnych i słabo napigmentowanych cieniach. Tym razem wybrałam kredkę z racji tego, że będę robiła jasne usta ;) Jeżeli nie macie żadnej z tych rzeczy, sprawdzi się wklepany korektor, cielista pomadka, inna jasna kredka.


Zaczynam od nałożenia na usta Carmexu na parę minut, po czym ścieram go chusteczką i wklepuję białą kredkę. Najpierw obrysowuje kształt ust za pomocą pędzelka do szminek, a potem wklepuje resztę opuszkiem palca.


Zaczynam od pierwszego koloru. Wybrałam kombinację żółci i pomarańczy. Zaczynam od jaśniejszego, nabieram go zwykłym pędzelkiem do cieni i za jego pomocą wklepuję w środek ust.


Kolej na pomarańcz. Używam tego samego pędzelka, tylko po drugiej stronie ;) Tym razem zadanie jest trudniejsze, bo pracujemy na konturze. Wklepuję więc cień miejsce przy miejscu, uważając, żeby nie wyjechać za granice warg. Nie mogę też najechać za bardzo na żółty cień. 


Przybliżając się do granicy cieni, delikatnie je rozcieram za pomocą tego samego pędzelka. Następnym krokiem jest utrwalenie całości za pomocą błyszczyka.


Wybieram bezbarwny. Nie nakładam go bezpośrednio na usta, tylko na dłoń, a następnie pędzelkiem do ust wklepuje go miejsce przy miejscu, uważając, żeby nie naruszyć cienia.


I gotowe! Nasze barwne usta mogą już podbijać świat ;) Dajcie znać, jak Wam się podoba taka opcja i czekam na Wasze własne eksperymenty!

25 sierpnia 2013

Włosy: Farba Marion Natura Styl, Miedź

Hej dziewczyny :)

Tak jak obiecałam, dzisiaj zapraszam Was na recenzję farby Marion, której to użyłam ostatnio do zafarbowania włosów. Minęło trochę czasu, więc widzę, jak kolor rozwinął się na moich kłakach i moje zdanie początkowe trochę się zmieniło - zapraszam więc do lektury ;)


Farbę Marion dorwałam w Naturze, kiedy szukałam odpowiedniego odcienia rudości. Nie chciałam znów kupować czerwieni, w której czuje się średnio, wolałam coś bardziej miedzianego, marchewkowego, rudego. Z wszystkich nietestowanych na zwierzętach farb, które przejrzałam, to właśnie Miedź od Marion zwróciła moją uwagę. Więc kupiłam ;)



Kolor posiada numerek 675, farba kosztowała coś w okolicy 10 zł. Co mi się podoba, odcień ten występuje też w innych seriach tej marki, więc nawet gdy konkretna farba nie przypadnie mi do gustu, mogę tego samego odcienia poszukać wśród szamponetek czy farb z innej serii ;) Prawdopodobnie właśnie tak zrobię, ponieważ widziałam farbę Marion z lepszym aplikatorem. 
Przechodząc do opakowania, które raczej nie przyciąga wzroku, mamy na nim zawarte wszystkie informacje, w dodatku w paru językach ;)


Zawartość stanowi buteleczka z utrwalaczem, saszetka z farbą i rękawiczki. Długo szukałam instrukcji - wtf, ktoś mi ją wyjął? Znalazłam ją na odwrocie saszetki z farbą i trochę zawiodłam się, że jest w tak okrojonej wersji. No, ale okej.

Buteleczka z utrwalaczem podobno ma za zadanie ułatwić cały proces. Ja jednak nauczona niepowodzeniem z podobnym wynalazkiem Joanny, zrezygnowałam z tego i całość przelałam do miseczki. Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to konsystencja farby, która po zmieszaniu stała się gęsta i gumowata. Drugie, to jej stosunkowo mała ilość. Bałam się, że nie starczy mi tego na cały łeb. Trzecie - farba jakby w ogóle nie chwytała się włosów? Nie wiem o co chodziło, ale podczas farbowania miałam wrażenie, że mieszanka nie trzyma się włosów, jakby z nich wyparowywała. Była gęsta, ciężko się rozprowadzała, stąd pewnie ten efekt. Wydawało mi się, że kompletnie ich nie pokrywa. Zaryzykowałam, zawinęłam głowę w czepek foliowy, ręcznik i czekałam.

przed farbowaniem/pofarbowaniu

Włosy chwyciły, choć bardzo nierówno. Przy nasadzie prawie w ogóle, z tyłu chyba nie starczyło mi farby, jedynie grzywka wyszła taka, jak powinna. Farba na szczęście nie zniszczyła mi włosów. Przy pierwszym myciu ciężko mi było ją wypłukać, jednak przy kolejnych myciach kolorowej wody było bardzo mało jak na taki odcień.
Na początku byłam dość niezadowolona z rezultatów i całego procesu, jednak teraz stwierdzam, że farba nadrobiła to, czym mnie zirytowała. Po pierwsze, kolor mi się podoba. Po drugie, na prawdę mało się wypłukała i nadal wygląda okej, choć minął prawie miesiąc. Odcień nadal się utrzymuje, ładnie wygląda, włosy są nie zniszczone. Prawdopodobnie sięgnę po nią jeszcze raz - tyle, że teraz w innej formie. I dwa opakowania ;)


Znacie jakieś farby, które dają efekt miedzianej rudzizny? Dajcie znać w komentarzach ;)

24 sierpnia 2013

Kolorówka: Gąbka - jajko z Buyincoins

Hej dziewczyny :)

Dzisiaj czas na recenzję produktu, który towarzyszy mi w codziennym makijażu od chwili zakupu, a nawet wcześniej, gdy stosowałam jego poprzednika. Jajko, które podbiło świat kosmetyczny, i choć nie oryginalne, to daje sobie świetnie radę :)


Moje jajo (:D) nie jest różowe - przysłali mi błękitne :) Zakupiłam je na Buyincoins za 1,2$. Są również dostępne na eBayu. Poprzednio miałam gruszkę z tej samej strony i byłam zadowolona, postanowiłam więc kupić bardziej standardowy kształt ;) Jajko to gąbeczka do makijażu, której podstawą pracy jest namoczenie w wodzie. Dzięki temu podkłady czy pudry łatwiej wtapiają się w skórę i dają bardziej naturalny efekt. Po lewej stronie jajko jest prawie suche, po prawej namoczone. Różnica w objętości na zdjęciu nie jest duża, ale gdy możecie porównać jajko całkowicie suche i namoczone - na pewno jej nie przeoczycie. 


Jajko idealnie mieści się w dłoni, jest sprężyste i nie odkształca się na stałe. Jego powierzchnia jest niskoporowata, dość gładka, w sumie podobna do zwykłych gąbeczek lateksowych. Prawdopodobnie zwykłe gąbki zadziałają tak samo :) Tutaj jedynie zaleta jest kształt, który świetnie nadaje się do pracy z twarzą. Większą 'dupką' możemy stemplować cerę za pomocą podkładu, a mniejszym szpicem docierać do mniej dostępnych miejsc. Ja kładę za jej pomocą podkłady tradycyjne, ale świetnie sprawdza się w nakładaniu również tych mineralnych.

Zazwyczaj zaczynam od umycia suchej gąbki - nie wiem, czy też to zauważyłyście, ale gąbeczkę o wiele łatwiej umyć po wyschnięciu, niż świeżo po malowaniu. Zazwyczaj zostawiam więc ją po makijażu aż wyschnie i dopiero wtedy oczyszczam. Następnie mocze ją w wodzie i czekam, aż odpowiednio nasiąknie. Wyciskam i jest gotowa do pracy. W większości przypadków podkład aplikuje na wierzch dłoni, stempluje gąbką i przyciskać do twarzy miejsce przy miejscu. Najlepiej pracuje mi się tym sposobem. Czasem jednak najpierw nakładam podkład, a dopiero potem przyciskam gąbeczką - zazwyczaj wtedy, gdy efekt wydaje mi się zbyt mało naturalny.


Trzeba jednak pamiętać, że nie z każdym podkładem jajko się lubi. Przykładowo wiele BB kremów nie miało ochoty współpracować z jajem i lepiej nakładało mi się je dłońmi. Jednak większość tradycyjnych podkładów zyskuje zupełnie nowy wygląd przy użyciu tej gąbki i chętnie po nią sięgam każdego dnia. Świetnie nadaje się też do nakładania podkładów mineralnych, pudrów, róży czy bronzerów. 

Jedyną wadą jest chyba dość spore pochłanianie kolorówki - zużywam więcej fluidu, gdy nakładam go gąbką, a nie palcami czy pędzlem. Wydaje mi się też, że krycie jest minimalnie zmniejszone. Mimo wszystko gąbka rekompensuje to fajnym, naturalnym efektem, niską ceną i wygodą pracy. Jestem jeszcze tylko ciekawa oryginalnego Beauty Blendera - może kiedyś ;)

23 sierpnia 2013

Kolorówka: Ziaja, Anno D'Oro, krem tonujący

Hej dziewczyny :)

Dzisiaj mam dla Was recenzję kolejnego produktu tonującego od Ziaji :) Tym razem bez filtra, po prostu krem tonujący na co dzień. 


Po mojej pierwszej przygodzie z Ziaja Nuno, która miała miejsce chyba jeszcze w gimnazjum/liceum, byłam mile zaskoczona - fajne krycie, ładny efekt. Jedynym minusem było wysuszanie cery, dlatego chciałam znaleźć coś podobnego, jednak bardziej nawilżającego. Tak trafiłam na opinie o Anno D'Oro i postanowiłam go kupić. Niestety, produkt jest słabo dostępny i dopiero po paru latach miałam okazję kupić go w firmowym sklepie Ziaji.


Krem ten kosztuje około 12 zł za 30 mililitrów, czyli standardowa podkładowa gramatura. Z dostępnością może być ciężko, nie ma go w standardowych drogeriach. Można go zamówić w aptekach, sklepach internetowych lub dorwać w firmowych stoiskach Ziaji.

Opakowanie przykuwa wzrok, szczególnie kartonik, którego się pozbyłam ;) Cała seria Anno D'Oro skąpana jest w złocie i secesyjnymi, florystycznymi ornamentami. Sama tubeczka wygląda już jednak skromnie - ot, Ziajowy design.


W kartoniku mamy ulotkę, zaś tubka jest miękka i łatwo wycisnąć z niej produkt. Plusem jest długi dziubek, jakoś tak ułatwia aplikację i możemy sobie nałożyć tyle kremu, ile chcemy. 


Myślałam, że krem ten przystosowany jest do naszych Polskich karnacji. Jednak przy pierwszej próbie nałożenia kosmetyku niemal oczy wyszły mi z orbit :D Kolor jest niczym dla mulatek - dość ciemny beż, okraszony lekka pomarańczą. Zastanawiałam się, jak mam to nałożyć na twarz, no ale w końcu kupiłam, to spróbuję. I tutaj drugie zaskoczenie. Produkt jest ciemny, ale nie przyciemnia mnie bardziej niż krem z tonujący z filtrem. Może dlatego, że jest półprzezroczysty i prawie nie kryję.

skóra bez niczego/3 warstwy kremu

Mówiąc prawie - mam na myśli w ogóle :D Jeżeli miałabym pięciostopniową skalę, gdzie 0 = zero krycia, a 5 = mocny kamuflaż (taki Dermacol), to Anno D'Oro dostałoby 0,5. Serio, krem jest pół transparentny i nie kryje prawie w ogóle. W sumie bardziej mu do lekkiego kremu na dzień z kolorkiem dla zabawy. Na zdjęciu mam dwie wklepane warstwy + wklepana gąbką typu BB. Miałam nadzieję na większe krycie, szczególnie po przygodzie z Ziaja Nuno. Wiem, że to w końcu krem tonujący, ale co z tego, skoro nawet tonowania nie widzę? Jedyny efekt jaki daje, to lekkie przyciemnienie mojej cery, po 3 warstwach zdarzy mu się ją ujednolicić, ale o zakryciu czegokolwiek nie ma mowy. Plusem na pewno jest ładne rozsmarowanie się, naturalny efekt, zero smug czy maski. No, ale nic dziwnego...

Trwałość jest przeciętna, ale to, co irytuje mnie jeszcze bardziej, to mocne błyszczenie. Krem ma tendencje do przetłuszczania skóry, puder jest obowiązkowy.

Plusy: Cena, wtapianie się w skórę, konsystencja, opakowanie
Minus: Krycie niemal zerowe, kolor, błyszczenie, trwałość

Pozostawiam tą recenzję bez oceny, bo sama nie wiem, co mam oceniać. Z jednej strony rozumiem, że to krem, który nie ma być podkładem, ale z drugiej, po co mi krem, który nawet nie tonuje? Sama nie wiem, czy jego rzekome właściwości po za tonowaniem dają coś mojej cerze. Obecnie stosuje go do rozcieńczania za ciężkich podkładów na lato. I w tej roli sprawdza się świetnie.

22 sierpnia 2013

Paznokcie: Maczki

Hej dziewczyny :)

Dzisiaj szybko pokaże Wam, co powstało z połączenia lakieru Delia Coral 168 i Golden Rose Jolly Jewels 118. Zdobienie ze względu na kolory skojarzyło mi się z makami - same zobaczcie :)


Delię Coral pokazywałam Wam już kiedyś. Jest to kremowa czerwień z lekką nutą pomarańczy. Sam lakier jest bardzo przyjemny, kryje przy dwóch warstwach i dość szybko schnie.


Golden Rose Jolly Jewels to nowość na blogu, wygrałam go w konkursie Defilada Gwiazd. Trochę się bałam, że przyjdzie jakiś numerek, który już mam, ale na szczęście 118 nie posiadam w kolekcji i stał się trzynastym 'błyskotkiem' od Jolly Jewels. Składa się z czarnych i białych drobinek, urozmaiconych srebrem. Podoba mi się jego prostota i myślę, że będzie pasował do wielu lakierów. Ja skontrastowałam go z czerwienią i tak powstało to mani :)

Dajcie znać, czy Wam się podoba oraz w jakim połączeniu widziałybyście jeszcze Jolly Jewels 118 :)

21 sierpnia 2013

Kolorówka: Celia, tusz w tubce - uzupełnianie maskar

Hej dziewczyny :)

Jak dobrze wiecie, babranie się w kosmetykach mi nie straszne i lubię wszelkie formy DIY czy nietypowych zastosowań produktów. Dzisiaj mam dla Was coś z tego cyklu, czyli recenzję tuszu w tubce Celia połączone z pokazem, jak krok po kroku uzupełnić stary tusz. Zapraszam :)


Przede wszystkim - o co chodzi? Celia ma w swojej ofercie małe ustrojstwo, czyli ten tusz w tubce, za którego pomocą możemy uzupełnić puste opakowania maskar. Bardzo mi się to podoba, ponieważ dla mnie najważniejsza w maskarze jest szczoteczka, nie sam tusz. Jest to więc tańsze rozwiązanie, niż kupowanie co chwilę nowego produktu, szczególnie, że za tubkę Celii zapłacimy 2,5 zł. Starczyła mi ona na uzupełnienie 3 tuszy (choć pewnie nie do końca), nawet jeżeli chcielibyśmy napełnić jeden tusz jedną tubką, wychodzi to nieprawdopodobnie taniej. Co więc nam jest potrzebne? Oczywiście tubka tuszu oraz opakowania po maskarach - ja wybrałam te z moimi ulubionymi szczoteczkami - Golden Rose, Sephora i Lovely. Wszystkie mają to do siebie, że dość szybko zasychają.


Wprawdzie taki Lovely nie jest drogi i można spokojnie kupić sobie nowy tusz, ale ponieważ i tak i tak chciałam napełnić pozostałe dwie maskary, postanowiłam, że niech on również skorzysta (i z perspektywy czasu nie żałuję ;)). Na samym początku trzeba przygotować opakowania.


Po pierwsze - myje szczoteczki. Dzięki temu pozbywam się zaschniętych grudek i resztek tuszu. To ważne, ponieważ dzięki temu uzupełniona maskara nie osypuje się i nie grudkuję. Do umycia grzebyczków używam szczoteczki do zębów i mydła - szoruję nią aplikatory, dzięki czemu docieram do samego trzonka między wypustkami. Jak widzicie, moje ulubione maskary to gęste, sylikonowe grzebyczki.


Kolejny krok - oczyszczenie samych opakowań. Tutaj wystarczą chusteczki nawilżane - wycieram tusze z zewnątrz i przede wszystkim gwinty. Ja często wycieram nadmiar tuszu o gwint, dlatego mam je upaćkane. Czyszcząc je pozbywam się resztek tuszu, ładniej się prezentują, nie brudzą i nie są siedliskiem bakterii. Zakrętki łatwiej się dokręcają i tusz nie wysycha.


Czas na uzupełnienie tuszy. Szczoteczki wysychają sobie po myciu, muszą być całkowicie suche, a ja w tym czasie staram się zaaplikować Celię do opakowań. Jak widzicie, tubka ma wydłużony dziubek, który ma pomóc w 'naładowaniu' kosmetyku.


Jednak dziubek nie sprawdza się przy każdym typie maskary. Jedynie do Sephorowskiej wchodzi bez oporu do końca. Większość nowych maskar w przedsionku ma zwężenie z wypustkami, na których zatrzymuje się nadmiar tuszu. Celia nie radzi sobie z pokonaniem takiej bariery i dziubek nie dosięga prosto do zbiorniczka z tuszem.


Tak właśnie się kończy spotkanie tubki z przeszkodą w postaci zwężenia - gdy będziemy za szybko naciskać, wszystko zostaje w przedsionku i brudzi tubkę. Jak więc sobie z tym poradzić? Trzeba przede wszystkim wyciskać bardzo małe porcję, a następnie stukać maskarą o blat, żeby tusz spłynął niżej. Nie można się spieszyć, ponieważ zmarnujemy zapas Celii i całe się ubrudzimy :) Wystarczy robić to powoli i często opukiwać opakowanie, a tusz spłynie przez zwężenie i cała operacja się uda. Do każdej z maskar wcisnęłam mniej więcej 1/3 tubki.


Dodatkowo po aplikacji dodaję 1-2 kroplę Duraline, żeby wszystko się ze sobą zmieszało. Nie musicie tego robić, jeżeli nie macie tego produktu w domu, ale z doświadczenia wiem, że to pomaga :)


Wkręćcie grzebyk, zamieszajcie i gotowe! Mamy nowe tusze :) Trzeba jednak pamiętać, że jak to jest z nowymi produktami, tusze mogą być za mokre i potrzebują chwili, by podeschnąć. Ja aktualnie wycieram nadmiar tuszu w chusteczkę, ale jestem bardzo zadowolona - masakra Lovely podkreśla mi rzęsy jak nigdy :) Sam tusz Celii jest dobry, czarny, nie osypuje się, ładnie podkreśla rzęsy i nie skleja ich. Ale wiadomo, najwięcej zależy od szczoteczki :)

Dajcie znać, czy używałyście już tego produktu i co o tym sądzicie :)