30 lipca 2013

Włosy: Aktualizacja po roku pielęgnacji (lipiec)

Hej dziewczyny!

Dzisiaj mam dla Was post z rocznym podsumowaniem mojej walki o polepszenie kondycji moich kłaków :) Patrząc na zdjęcia wstecz, można zauważyć drobne postępy, choć jednoznacznie nie jestem w stanie stwierdzić, czy stan moich włosów jest w obecnej chwili najlepszy - często mam wzloty i upadki, eksperymenty z produktami, zaniedbania. Na pewno jednak idę do przodu i mam nadzieję, że będzie tylko lepiej.

Co przede wszystkim osiągnęłam, to większa długość - włosy urosły mi o średnio 20 cm, co daje 1,5 cm na miesiąc - to całkiem dobry wynik :)

Myślę, że jednak najwięcej oddadzą zdjęcia stanu obecnego, a pod spodem - mojego pierwszego postu aktualizacyjnego, który dodałam równo rok temu :)



Zdjęcia robione lampą w domu i bez lampy na balkonie. Na pewno pierwsza w oczy rzuca się długość oraz większa równość ścięcia - zrezygnowałam z dzikiego cieniowania na całej długości. Jestem też świeżo co po farbowaniu kłaków farbą Marion - Miedź. Mam jednak mieszane uczucia co do tego produktu, ale postaram się napisać o farbie tej osobną notkę. 



Jeżeli chodzi zaś o produkty, którymi traktuję moje włosy, to mogę śmiało wymienić listę kosmetyków, do których zawsze wracam, ponieważ mi służą. Inne rzeczy to tylko zazwyczaj dodatki lub próba znalezienia czegoś lepszego. Przede wszystkim codzienne oczyszczanie - niezastąpiony w tej kwestii jest Facelle z Rossmanna. Rozcieńczony idealnie sprawdza się do mycia włosów co poranek, nie obciążając i podrażniając głowy. Kolejnym produktem, do którego wracam to odżywki Isana nawilżająca i Isana Hair Professional. Na noc zazwyczaj stosuje oleje, najczęściej jest to tania oliwka Babydream. Po myciu zaś końcówki zabezpieczam ochronnym sprayem z Isany. Szczotka - od kupna nie rozstaje się z dTanglerem. Cała filozofia ;)


Marchewa jak się patrzy :) Ciesze się, że jestem w miarę wytrwała w swoich postanowieniach i mam nadzieję, że za rok będę mogła pokazać moje jeszcze piękniejsze pukle :D Blog na pewno pomógł mi w byciu systematyczna i dał kopa do działania na rzecz włosów. Oby tak dalej! :D

25 lipca 2013

Kolorówka: Porównanie baz pod cienie - Dax, Virtual, Paese i Inglot*

Hej dziewczyny!

W dzisiejszej notce chciałam Wam pokazać małe porównanie baz pod cienie, których używam i miałam okazję używać. Kto miał styczność z produktami tego typu, doskonale wie, jak mogą odmienić jakość makijażu, szczególnie jeżeli stawiamy na kolor na powiece. Jeżeli więc wahacie się w wyborze bazy to mam nadzieję, że mój dzisiejszy post Wam trochę pomoże :)

*takie małe sprostowanie, bo wiem, że ktoś może zwrócić mi uwagę - wiem, że Duraline nie jest przeznaczony jako baza pod cienie, ale sporo dziewczyn właśnie tak używa tego produktu, chcę więc przedstawić, jak sprawdza się w tym celu.

Jak będzie przebiegać porównanie? Zestawię kosmetyki w wybranych kategoriach - cena/ilość, opakowanie, aplikacja, podbicie koloru, trwałość, wydajność. Na samym końcu w podsumowaniu wybiorę swojego faworyta ;)


Przedstawienie kandydatów i zestawienie cen

Paese, Eyeshadow Base - 5 ml/16 złotych. Eyeshadow base marki PAESE. Baza pod cienie sypkie i prasowane. Wygładza i rozjaśnia skórę powiek. Zapewnia idealny makijaż oka przez cały dzień. Wzmacnia intensywność koloru nakładanego cienia, ułatwia jego aplikację oraz utrwala makijaż.
Sposób użycia: Niewielką ilość bazy równomiernie rozprowadzić na całej powiece. Na tak nałożoną masę aplikować cień.

DAX Cashmere, Eyeshadow Base - 7g/22 zł. CASHMERE Eyeshadow Base to baza pod cienie do powiek, o neutralnym, cielistym kolorze i delikatnej, kremowej konsystencji. Baza wygładza skórę powiek i wyrównuje jej koloryt, ułatwia rozprowadzanie cieni i kredek, zapobiega ich osypywaniu się, a także intensyfikuje ich kolor. Dzięki zastosowaniu bazy cienie nie ścierają się ani nie rolują w załamaniach powiek, a makijaż oka utrzymuje się aż do 15 godzin.
Sposób użycia. Bazę nakładać cienką warstwą na oczyszczoną skórę powiek, przed aplikacją kosmetyków kolorowych, takich jak cienie, eyeliner czy kredka.

Virtual, Eyeshadow Base - 5g/9 zł. Virtual Eyeshadow Base to nawilżająca baza pod cienie, która ułatwia aplikację cieni oraz zapobiega zbieraniu się cieni w załamaniach powiek. Dzięki bazie cienie łatwiej rozprowadzają się na powiece, stają się bardziej trwałe, wodoodporne. Ponadto baza zwiększa efekt makijażu, ponieważ dzięki niej cienie nabierają intensywnego, głębokiego koloru, który ładnie podkreśla oko. Baza ma nieco cielisty kolor i może być stosowana sama bez cieni aby lekko rozświetlić powiekę- polecana do naturalnie wyglądającego makijązu. Stosowanie bazy zapewnia długotrwały makijaż oczu, co najmniej przez 14 godzin. Formuła bazy została wzbogacona o składniki odżywcze i pielęgnujące takie, jak olej sojowy, olej z nasion krokosza, witaminy A i E oraz kwas linolenowy.
Sposób stosowania: Opuszkiem palca równomiernie nakładaj cienką warstwą na całą powiekę. Już po chwili możesz nałożyć cienie i tusz.

Inglot, Duraline - 9ml/20 złDuraline to płyn, który umożliwia aplikację na mokro prasowanych i sypkich cieni do powiek. Podkreśla głębię koloru i przedłuża trwałość makijażu. Może być stosowany również do pudrów prasowanych, pudrów sypkich, bronzerów i róży.

Wszystkie opisy piękne, tym czasem przejdźmy do konkretów. Zestawiając pojemność do ceny, bezkonkurencynie wygrywa Virtual. Tuż za nim jest Duraline, potem Dax, zaś najdrożej wychodzi Paese.

Opakowanie i aplikacja


Paese: Opakowanie to typowy, skromny, czarny słoiczek z logo firmy i nazwą produktu. Łatwo go zmieścić w dłoni, jest masywny i mocny. Zakrętka działa raczej bez zarzutu, choć momentami nie trafia odpowiednio na gwint. Minusem jest mała średnica, co jest nagminne w bazach - palca tam na pewno nie włożymy. Ja i tak radzę sobie pędzelkiem, ale chcąc operować dłońmi możemy się nieprzyjemnie zaskoczyć i trafić na problemy z wyciągnięciem produktu. 

Jeżeli chodzi o konsystencję - produkt tak samo jak w słoiczku, na skórze jest lekko różowy. Rozsmarowuje się na powiece bez problemu, pod palcami możemy wyczuć sylikonowe wykończenie. Czasami jednak ma skłonności do brzydkiego rolowania się na skórze, sama nie wiem czemu. W słoiczku jest zbity, ale z łatwością  nakłada się na palec/pędzel.


Virtual: Był moją pierwszą bazą pod cienie i na początku nie widziałam jego wad. Opakowanie jest proste, również pod postacią słoiczka, jednak szata graficzna nie powala. Słoiczek jest jednak wytrzymały, o średnicy odrobinę większej, niż Paese. Odkręca i zakręca się bez problemu. Tutaj również występuję problem z wygrzebaniem produktu ze środka, jednak jak w przypadku pozostałych baz, radzę sobie pędzelkiem.

Największym minusem jest kiepska konsystencja. Na początku całkiem przyjemna, jednak szybko staje się gumowata, żeby po jakimś czasie zastygnąć na kamień. O ile w przypadku gumowatości radziłam sobie ogrzewaniem i wklepywaniem produktu opuszkiem palca, z czasem jego użycie stało się nie możliwe. Po zrobieniu zdjęć Virtual wylądował w koszu - w środku i tak prawie nic nie zostało. Jak widać na zdjęciu, kolor to jasny beż, z lekkimi drobinkami. Postać gumowata, twarda, nie do użycia.


Dax: Z baz w słoiczku posiada największą średnice. Opakowanie całkiem przyjemne, minimalistyczne. Mocne, choć jak widać z tendencją do rysowania się. Dzięki dużej powierzchni nie ma problemu z wydostaniem produktu ze środka. 

Postać bazy jest lekko zbita, ale łatwo nakłada się na palec i przyjemnie rozsmarowuje. Beżowy odcień z perłowym wykończeniem zostawia lekką poświatę na powiece. Podczas aplikacji można wyczuć obecność sylikonów. Konsystencja jest przyjemniejsza niż u Paese - równomierniej się rozsmarowuje.


Inglot: Jeżeli chodzi o opakowanie, mamy tutaj typowy dla firmy minimalistyczny design z logo i opisem z tyłu. Buteleczka jest szklana i zaopatrzona w pipetę, która działa bez problemu. Mam jedynie wątpliwości do zakrętki, która z czasem odrobinę się wypaczyła (nie dokręca się, sprężynuje), ale nie utrudnia w korzystaniu z produktu.

Konsystencja chyba najprzyjemniejsza ze wszystkich - Duraline na postać tłustawego, sylikonowego płynu, który wystarczy wklepać w powiekę i poczekać, aż przyschnie.



Jeżeli chodzi zarówno o opakowanie, jak i aplikacje, to zdecydowanie na pierwszym miejscu stawiam Duraline, potem bazę z Dax, Paese, a na końcu Virtual.

Podbicie koloru


Tak na prawdę jeżeli chodzi o podbicie koloru cieni i efekt, to najwięcej pokażą zdjęcia. Jak widać, najlepiej poradził sobie z tym... Duraline Inglota, choć nie jest ku temu przeznaczony. Mimo wszystko pięknie podbija kolory, ale również ma swoje wady. Ciężko cieniuje się na powiece pokrytej Duraline, jak również nie można przesadzić z ilością cienia, ponieważ płyn ma skłonność do tworzenia skorupy, która może odpaść.

Bez żadnych wad za to spisuje się DAX. Świetnie podbija kolor, a przede wszystkim robi to równomiernie dzięki konsystencji pozwalającej na równomierne rozsmarowanie na powiece. Cień dobrze przylega i ukazuje pełnie swojego koloru.

Paese choć na początku zrobił na mnie dobre wrażenie, po testach pokazuje swoją słabszą stronę. Szczególnie, jeżeli chodzi o równomierne nałożenie. Jak wspomniałam, czasami potrafi się rolować, przez co plamy koloru są nierównomierne. Czasem cień nie chce też prawidłowo trzymać się powieki. Mimo wszystko, jeżeli ma lepszy dzień, podbicie jest całkiem w porządku, nie wiele gorsze od DAX'a.

Najgorzej spisuje się Virtual, choć to pewnie również zasługa zmiany konsystencji na kamień. Świeży spisuje się całkiem dobrze i towarzyszył mi przez wiele lat, trzymając w ryzach mój makijaż oka. Jednak na testach prezentuje się słabo, nawet większy fragment nie podbił odpowiednio koloru.


Bezkonkurencyjnie jeżeli chodzi o podbicie koloru spisała się baza DAX, bo choć Duraline wypadł odrobinę lepiej, ma więcej minusów, niż Cashmere. Inglot zostawiam raczej przy makijażu artystycznym, ponieważ mogę ewentualnie poprawić powstałą skorupę cienia. Baza Paese też nie jest najgorsza, ale brakuje jej trochę do faworytów. Virtual ze swoją gumowatą konsystencją nawet się nie umywa do reszty.

Trwałość

Trwałość sprawdzałam przez parę dni nosząc makijaż wykonany tymi samymi kosmetykami, w ten sam sposób, zazwyczaj na jedno oko nakładając jeden produkt, na drugi drugie. Obserwacje były ciężkie, ale wyciągnęłam parę wniosków.

Najlepiej jeżeli chodzi o utrzymanie cieni na miejscu, spisuje się Virtual - mimo topornej konsystencji mogę przebalować w makijażu oka całą noc, nawet nie martwiąc się o poprawki. Równie dobra jest baza DAX, choć już po 10+ godzinach cień delikatnie migruje w załamanie - ale jest to tylko efekt mikroskopijny, którego dopatruje się z bliska. Baza Paese zachowuje się w podobny sposób, ale cień migruje szybciej, bo już po około 6 godzinach mogę zauważyć lekkie zmiany - jednak zatrzymują się one na etapie lekkiego zebrania w załamaniu i tyle. Duraline wypada podobnie, choć wydaje mi się, że jest bardziej podatny na różne warunki atmosferyczne, wysiłek fizyczny czy przetarcie ręką.

Podsumowując

Jeżeli mam wszystkie te punkty zebrać do kupy, tak klasyfikują się miejsca:
I miejsce:
DAX, za wygodne opakowanie, gładką konsystencję, najładniejsze podbicie i całkiem dobrą trwałość. Cena w stosunku do pojemności również wypada dobrze.
II miejsce:
Inglot Duraline, choć do tego nie przeznaczony. Świetnie intensyfikuje kolor, trzyma przyzwoitą trwałość, a konsystencja to bajka.
oraz
Paese, bo wypada również dobrze, a wady w stosunku do Inglota nadrabia innymi zaletami - jest trwalsza, a cienie odrobinę lepiej przyczepiają się do powieki.
III miejsce:
Virtual, który najsłabiej wypada w zestawieniu. Powalająca trwałość niestety nie nadrabia koszmarnej konsystencji i słabego podbicia koloru.

Korzystacie z baz pod cienie, czy uważacie to za zbędny gadżet? Używałyście wymienionych? Jakie są Wasze faworyty?

22 lipca 2013

Makijaż: Podkreślające oko codzienne brązy - krok po kroku

Hej dziewczyny :)

Dzisiaj pojawi się notka z makijażem krok po kroku - czyli jak podkreślić subtelnie oko neutralnymi brązami. Przyznam się bez bicia, że uchwycenie delikatnych przejść i subtelnych różnic w barwie jest bardzo ciężka. O wiele łatwiej pokazać coś kolorowego na powiece :) Dlatego też wprowadziłam małą zmianę - w każdym kroku schematycznie zaznaczyłam mniej więcej o co chodzi, żeby nie było trzeba dopatrywać się ledwo widocznych różnic. Mam nadzieję, że takie udogodnienie przypadnie Wam do gustu :)


Brązy to kolory, które idealnie nadają się do codziennego makijażu, pasują wielu dziewczynom, można wybierać wśród odcieni chłodnych czy ciepłych. Służą głownie do konturowania okolic oka, dzięki czemu niezauważalnie możemy się 'upiększyć' :) Profesjonalistką nie jestem, ale wyciągniecie coś wartościowego z mojego step-by-step.


Po przygotowaniu oka pod makijaż, zaczynam od pokrycia całej ruchomej powieki beżowo-szampańskim jasnym cieniem z lekkim połyskiem. Ja w tym celu użyłam brokatowego cienia MIYO i puchatego pędzelka, którym uzyskałam właśnie taką mgiełkę.


Jasnym beżem w kolorze herbatnika zaznaczam kąciki oka, zostawiając bez zmian środkowy obszar powieki, który ma zostać najjaśniejszy.


Brązem odrobinę ciemniejszym niż kolor mojej skóry podkreślam załamanie na całej długości, delikatnie blendując ku brwi. Granice rozcieram za pomocą jasnego beżu z poprzedniego kroku.


Czekoladowy, matowy cień nakładam na dolnej powiece oraz w zewnętrznym kąciku, rozcierając go w załamaniu powieki. Do tego łuk brwiowy oraz wewnętrzny kącik leciutko rozjaśniam matem w odcieniu kości słoniowej  (tutaj posłużyły mi cienie MIYO i Sleek).


Na samym końcu maluję kreskę i według własnych upodobań, albo ją zostawiam, albo dodatkowo rozcieram, żeby uzyskać jeszcze bardziej subtelny efekt - zaledwie podkreślenia rzęs czarną mgiełką (eyeliner Pierre Rene z ostatniej recenzji :))


Pozostało mi tylko wytuszować rzęsy, podkreślić brwi, a na linii wodnej użyć bieli, która odświeży nasze spojrzenie.


Jako, że dla mnie takie podkreślenie oczu jest ciut za delikatne, dodatkowo dodaje akcent kolorystyczny na usta, a policzku przyprószam różem :) Voila! Raz dwa trzy i codzienny makijaż gotowy. Zawsze można go dowolnie zmodyfikować, coś odjąć lub dodać w zależności od naszej urody. Ostatnio maluje tak oczy codziennie z braku czasu, ale dobrze się czuję w takiej delikatnej wersji :) 

Jaki jest Wasz codzienny makijaż? Używacie cieni/eyelinera/kredki? Lubicie szaleć, czy raczej trzymacie się jednego, sprawdzonego makijażu? :)

18 lipca 2013

Makijaż: Nowy numer e-makeupowni i mój makijaż

Hej dziewczyny!

Dzisiaj notka miała być o czymś innym, ale akurat dzisiaj pojawił się nowy numer magazynu e-makeupownia :) Zazwyczaj nie informuje o takich faktach, ale dla numeru czwartego zrobię wyjątek, ponieważ znajduje się w nim mój makijaż gościnny :)  Jeżeli macie ochotę, zachęcam do oglądnięcia całego magazynu, gdzie znajduje się cała masa świetnych prac: KLIK KLIK.

Tym czasem przedstawię Wam moje wypociny, których motywem przewodnim miały być Karaiby. Mam nadzieję, że udało mi się jakoś je przedstawić, choć było to dość trudne zadanie. Chciałam być troszkę innowacyjna, ale wyszło jak zwykle po mojemu :D



Specjalnie tylko dla czytelników zbliżenie oka! :D Mam nadzieję, że Wam się podoba, piszcie w komentarzach, co sądzicie, a ja tym czasem zabieram się za projekt na praktyki. Do usłyszenia!


15 lipca 2013

Kolorówka: Pierre Rene Precision Ink Eyeliner

Hej dziewczyny!

Dzisiaj zapraszam do poczytania o pewnym produkcie do oczu, a dokładnie eyelinerze od Pierre Rene. Dla mnie kreska na oku to bardzo ważna część makijażu, niezależnie w jakiej formie, ale niemal zawszę muszą ją mieć - zagęszcza linię rzęs, podkreśla oko i potrafi je wymodelować w odpowiedni kształt. Nic więc dziwnego, że od produktu wymagam, żeby był co najmniej bardzo dobry, wszak to często główny atut mojego makijażu. Pewnego razu do mojej kosmetyczki trafił właśnie tytułowy kosmetyk i mimo tego, że używam go na co dzień, na pewno nie zdecyduje się na ponowny zakup. 


Za 3 mililitry produktu zapłaciłam 17 złotych, ale można kupić go ciut taniej. Dostępny w osiedlowych sklepach i drogeriach, gdzie występuje szafa Pierre Rene - przykładowo w Naturach.


Opakowanie to typowy kałamarz z długą rączką aplikatora. Opakowanie jest czarne, adekwatnie do koloru produktu. Srebrne napisy informują nas o produkcie, jednak na darmo szukać informacji takich jak skład czy data ważności. Każdy produkt jest opatrzony nalepką na pędzelku, jednak dawno się jej już pozbyłam. Zakrętka posiada gwint, który z czasem nie wypacza się i nadal szczelnie zamyka. Opakowanie jak dla mnie okej - nie powala designem, ale jest funkcjonalne, nie wyciera się, nie łamie.



Przechodząc do aplikatora - nie mamy do czynienia z tradycyjnym pędzelkiem, ale ze stożkowatą gąbeczką. Na samym początku jest ona ostro zakończona, ale dosyć twarda. Dla kogoś może to być plus, jednak mi utrudniała skutecznie pracę. Z czasem gąbeczki mięknie, ale jednocześnie wypacza i wykrusza się jej koniec, na zdjęciu wyraźnie widać rozwarstwione włoski. Powodują one brzydkie mazy nad kreską, dlatego przed każdą aplikacją muszę delikatnie paznokciem usuwać odstające włókna. Jest to dość denerwujące, dodatkowo z każdym użyciem końcówka traci swoją precyzję. Możemy też zapomnieć o narysowaniu cienkiej kreski czy wyprowadzeniu jej w wewnętrznym kąciku. Aplikator nie jest do tego stworzony, nie pracuje swobodnie, trzeba trochę się namachać, żeby uzyskać upragniony efekt. Kreska dla niewprawionej ręki wychodzi poszarpanie, często muszę ją poprawiać. Na pewno nie nadaje się do szybkiego makijażu.


Niewygodę pracy wybaczyłabym, gdyby eyeliner oferował trwałość na powiece. Niestety to chyba najsłabsza strona tego tuszu, która dała mi się we znaki już od początku pracy z produktem. Kosmetyk zastyga do matu, jednak po tym czasie nie utrwala się wystarczająco na skórze. Wystarczy przejechanie palcem i mamy ładną smugę czerni i ani śladu po kresce. Nie pomagają bazy czy inne utrwalacze, a moje powieki nie są wymagające. Po paru godzinach po jaskółce czy części w wewnętrznym kąciku nie ma śladu. Tuż nad rzęsami jakoś się trzyma, ale co z tego, jak całe oko otoczone jest czarną chmurką. Nie wspominam o sytuacji, gdy oko łzawi czy poleci nam parę łez. W takim przypadku jest jeszcze gorzej.
Próbowałam uratować tą trwałość dodając do zbiorniczka kroplę Duraline. Owszem, poprawiła się trochę, ale nadal po 3-4 godzinach kosmetyk się ściera, nie jest dużo lepiej. Zdjęcie przedstawia jego 'odporność' na ścieranie już po tuningu.


Tusz daje efekt matowej czerni, nie daje zawsze 100% krycia, ale pociągnięciem da się uzyskać nieprześwitującą kreskę. Mimo wszystko używam go na co dzień - po prostu z braku czegoś innego, postanowiłam się z nim pomęczyć. Nie ma mowy jednak, żebym nakładała go na jakąś imprezę, czy gdy jestem po za domem dłuższy czas. Na co dzień jakoś daje radę, ale na pewno nie jest to eyeliner godny polecenia. Znalazłam też dla niego idealne zastosowanie - do rozcieranej kreski. O wiele lepiej wyglądam z czarną mgiełką nad oczami, niż ostrą kreską, a ten produkt z racji swojej słabej trwałości jest do tego idealny. Rozciera się bez problemu nawet po paru minutach od nałożenia, do tego używam najzwyklejszego pędzelka języczkowego do nakładania cieni. Tak czy siak nie wytrzyma całego dnia, a zanikanie w postaci mgiełki wygląda trochę lepiej, niż gdy nagle nie mam połowy ostrej kreski ;)

Plusy: łatwe rozcieranie; wygodne opakowanie; głęboka, matowa czerń; nie zastyga w kałamarzu
Minusy: koszmarna trwałość; niewygodny aplikator; aplikator po jakimś czasie się kruszy
Moja ocena: 3--/5

Nie wiem czemu na KWC zbiera takie dobre opinie, dla mnie jego cena w porównaniu z jakością to jakieś nieporozumienie :P Lepiej już zapłacić dwa razy mnie za eyeliner Wibo czy Lovely, trwałość lepsza, pędzelek wygodniejszy, nie mówiąc o dostępności. Podsumowując - nie marnujcie na niego czasu.

12 lipca 2013

Kolorówka: Tony Moly Baby Doll Pot Concealer

Dzisiaj chciałam Wam opowiedzieć o korektorze azjatyckiej marki Tony Moly, który od jakiegoś czasu gości sobie w mojej kosmetyczce. Jak wiecie, lub nie, moje cienie pod oczami to zmora, która spędza mi sen z powiek. Genetycznie uwarunkowane, podbite przez taką a nie inną budowę oka, dość skutecznie mnie szpecą. Długo więc szukałam na rynku czegoś, co skutecznie sobie z nimi poradzi, jeżeli chodzi o makijaż - bo nawet nie łudziłam się, że jakikolwiek krem pomoże ;) Przez dłuższy czas używałam super kryjącego Dermacolu, jednak jest to zbyt ciężki i trudny kosmetyk. Na wizażowym forum trafiłam na wzmiankę o korektorze Tony Moly i postanowiłam zaryzykować. Jak więc się sprawdził?


Sam kosmetyk zapakowany jest w drobny, przezroczysty słoiczek z perłową zakrętką, na której widnieje logo marki. Jest on tylko zafoliowany, bez dodatkowych kartoników - nie przeszkadza mi to. Pod spodem mamy naklejkę z informacjami, ale szczerze - nic mi one nie mówią, informacje są po koreańsku i nie ma ani jednego słowa w języku angielskim. 


Sam słoiczek jest solidny, mocny, odporny na pęknięcia. Po paru miesiącach nadal wygląda przyzwoicie, napisy się nie ścierają, zakrętka mocno trzyma gwintu. W środku zaś mieści 4 gramy kosmetyku, za który zapłacimy około 5$ - czyli mniej więcej 20 złotych. To przyzwoita cena.


A to jak wygląda korektor w środku po jakiś 3? miesiącach codziennego używania. Kosmetyk ma dość gęstą konsystencję i dobrą pigmentację, dzięki czemu jest wydajny. Minusem może być dość małe światło otworu, ale ja radze sobie wyciągając go pędzelkiem do korektora - higieniczniejsze rozwiązanie, niż wpychanie palucha. Oczywiście to drugie też od czasu do czasu mi się zdarza ;)


Kolor, który posiadam, to numer 1 - najjaśniejszy. Istnieje jeszcze numer 2, ale nie mam porównania do mojego egzemplarzu. Na zdjęciu zestawiłam Tony Moly z Dermacolem 208, który jest najjaśniejszy w całej gamie. Jak widać, Tony Moly jest o przynajmniej ton ciemniejszy, ale nadal jest to korektor o jasnym zabarwieniu, dla mojej dość bladej cery w sam raz. Odcienie również się różnią, koreańczyk jest typowym beżem ze sporą domieszką żółci. Nie ma tu ani grama różu, nie musimy też martwić się pomarańczowymi tonami.


Jak sobie radzi w praktyce? Musze powiedzieć, że chyba znalazłam kosmetyk pod oczy dla siebie :) Jego konsystencja jak wspomniałam jest dość gęsta i pastowata, ale nie ma problemu z rozsmarowaniem go po delikatnej skórze oczu. Dzięki dobrej pigmentacji wystarczy niewielka ilość, żeby pokryć cienie pod oczami. Zazwyczaj robię parę ciapek pędzelkiem i wklepuje całość opuszkiem palca. Korektor fajnie się wtapia, kryje, a przede wszystkim po chwili delikatnie zastyga - co w przeciwieństwie do Dermacolu jest sporym plusem. Wystarczy go tylko odrobinę przypudrować. Ma skłonność do lekkiego wchodzenia w zagięcia skóry, ale to tylko w wypadku zbyt dużej ilości i głębokich zgięć. Wystarczy linię rozklepać i już po kłopocie. Zadowalająca jest również trwałość. Tony Moly nie ściera się, nie znika, nie pogłębia cieni. Potrafi wytrzymać cały dzień. Nie wysusza też okolic skóry, choć nie polecam go nakładać, gdy borykamy się z suchymi skórkami, ponieważ przez to, że zastyga, może lekko je podkreślić.

Jak dla mnie - 4,5/5
Zdjęcia mówią same za siebie, a ja polecam wypróbować, choć może denerwować osoby z suchymi okolicami oczu  - cera musi być nawilżona, żeby dobrze się prezentował. Po za tym ma same plusy - jest trwały, dobrze kryje, jest wydajny, ma przyjemny kolor, a przede wszystkim nie rujnuje naszego portfela. Minusem może być dostępność, ponieważ zakup jest możliwy jedynie na eBayu.

Co myślicie? Azjatyckie kosmetyki są dla Was, czy jednak wolicie nie ryzykować?

10 lipca 2013

Pielęgnacja: Niespodziewany ulubieniec do mycia twarzy (skóra sucha/mieszana)

Hej wszystkim!

Dzisiaj chciałam Wam opowiedzieć o produkcie, który stał się moich hitem do mycia twarzy. Kosmetyk ten jednak nie jest do tego celu przeznaczony, ale jak poniżej napisze - sprawia się świetnie. Problem z moją cerą jest taki, że jednocześnie jest sucha, ale skłonna do zapychania, tłuszczenia się i świecenia. Produkt, którym zmywam twarz musi ją jednocześnie dobrze oczyszczać, ale nie wysuszać. Jest to o tyle trudne, że problem z wysuszaniem mam na prawdę spory - wystarczy, że po umyciu twarzy przez 3 minuty nie nałożę niczego na twarzy, a już pojawia się suchy wiór. Druga sprawa - kompleksowe oczyszczanie to mus. Mam skłonność do zaskórników, a dodatkowo myjąc twarz zmywam od razu makijaż (jedynie oczy traktuję micelem wcześniej). Ciężko mi więc znaleźć coś odpowiedniego dla mnie. Dotychczas radziłam sobie OCM, jednak to jednak nie to, dużo brudzenia i czasu, a w dodatku na dłuższą metę warstwa oleju mnie zapychała...


Kiedy więc na blogu Idalii natknęłam się na krótką recenzję rossmannowskiego olejku, wiedziałam, że to coś dla mnie. Idalia pisała o tym, że do kąpieli sprawdził się średnio, za to świetnie radził sobie z myciem twarzy. Poleciałam więc do Rossmanna i zakupiłam - Wellness&Beauty, olejek do kąpieli Wanilia i Macadamia.


150 ml olejku kosztuje około 10 złotych. Zapakowany jest w kartonik, który u mnie uległ degradacji. Sama butelka wykonana jest z przezroczystego tworzywa, na której znajduje się naklejka ze wszystkimi informacjami. Szata graficzna nie powala, ot taki typowy produkt pielęgnacyjny, jednak wszystko jest czytelne i na swoim miejscu. Butelka jest zakręcana, jednak ma swój jeden minus - nie wiem czemu, ale czasem odrobina się wylewa zza zakrętki. Trzeba na to uważać, kosmetyk jest więc raczej przeznaczony do statycznego leżenia sobie w łazience, niż podróży.


Olejek ma żółty kolor i dość rzadką konsystencję. Jego zapach... Po prawie miesiącu używania już mi się znudził, dlatego chce się zdecydować na drugą wersję. Wellness z Wanilią pachnie słodko, odrobinę waniliowo, ale raczej pierwsza wyczuwalna jest tu słodycz, pewnie tej macadamii. Do codziennego używania jest zbyt męczący. W dodatku po umyciu twarzy, często mam wrażenie, że odrobina dostała mi się do ust - mam wtedy nieprzyjemny, słodko-chemiczny posmak, który znika dopiero po jakimś czasie. Blech.


Mimo tych dwóch małych wad (zakrętka, zapach) oceniam kosmetyk na wysoki plus, a to wszystko za sprawą działania. Po nałożeniu na dłoń olejek jest typowo śliski, jeżeli na sucho rozsmarujemy go po twarzy, taki pozostanie. Jednak po zmieszaniu z odrobiną wody, zaczyna się delikatnie pienić i zmienia swoją konsystencję na bardziej mleczną, niż oleistą. Ta forma jest bardziej tępa i trudniej się ją rozsmarowuje, dlatego zazwyczaj nakładam go na suchą twarz. Wykonuje delikatny masaż i zmywam wszystko letnią wodą. Po umyciu - skóra jest na prawdę czysta. Nie mam problemu z pozostałościami maskary, podkładu, cieni w brwiach. W dodatku nie podrażnia oczu, co notorycznie zdarzało mi się z olejkiem Decubal. W dodatku, co ważne - nie wysusza skóry, jednocześnie jej nie przetłuszczając - pozostaje ona gładka, sprężysta, naturalna. Dzięki temu mogę spokojnie dokończyć cały prysznic i zabiegi pielęgnacyjne, a dopiero potem nałożyć krem bez ryzyka sucharów. I co najważniejsze - używam go zarówno wieczorem, jak i rano. Pomimo tak częstego jak na mnie oczyszczania twarzy, nie przesusza się ona, nie przetłuszcza, nie zapycha. Wręcz ostatnio jest w bardzo dobrym stanie, z czego się cieszę.
Jeżeli chodzi o inne olejowe produkty do mycia - mam jedynie porównanie do olejku Decubal, którym również myłam twarz. Ten drugi jednak zostawiałdośc tłustą powłokę ochronną, plus okropnie szczypał w oczy. Miałam wrażenie przeciążonej, nie do końca oczyszczonej cery.


Podsumowując, za małe pieniądze możemy mieć fajny produkt do zmywania makijażu za pomocą wody. Starcza na około miesiąc codziennego używania, jest neutralny dla mojej skóry, trzyma ją w ryzach. Zapewne zostanę przy nim na długo, ale przy okazji wypróbuje też bardziej naturalne oleje myjące, ponieważ może to być moje remedium na wymagającą skórę twarzy.

3 lipca 2013

HexxBOX: ZOEVA, pędzle do makijażu oczu 229 i 235

Dzisiaj w przerwie pomiędzy produkcją mojego ilustratorskiego portfolio, chciałam Wam przedstawić pędzle do makijażu ZOEVA. Akcesoria te dostałam razem z pigmentem tej marki w ramach akcji HexxBOX organizowanej przez znaną Wam Hexxanę :D Uważam, że pędzli do makijażu nigdy za wiele, nawet odpowiednikami tych samych modeli wśród różnych marek możemy uzyskać przeróżne efekty. Dlatego bardzo ucieszyłam się, gdy zoevki trafiły w moje łapska. Moje zdobycze to 229 eye finish i 235 contour shade. Jak się spisały?





Jeżeli chodzi o wygląd, opakowanie, ergonomię produktu. Produkty ZOEVA dostałam zapakowane w zgrabne i estetyczne plastikowe etui, przypominające nie co mini kosmetyczki. Są zapinane na gumowy suwak, a na sobie mają wytłoczone logo marki. Czarne tworzywo lekko prześwituje, dzięki czemu mogę z łatwością zobaczyć, co znajduje się w środku. Bardzo fajne rozwiązanie, ponieważ każdy pędzelek ma swój 'domek', a ja z chęcią wykorzystuje etui w wygodny dla mnie sposób - a to wyjazdowa mini kosmetyczka, a to etui na pędzle, piórnik na ołówki. Na prawdę plus za tak porządne przygotowanie produktu. (Niestety zapomniałam zrobić zdjęcia etui, ale możecie zobaczyć TU jak wygląda, zdjęcie z http://corellasblog.blogspot.com).


Same pędzle prezentują się bardzo elegancko i minimalistycznie. Czarna, lakierowana rączka o standardowej długości sygnowana jest srebrnym logo, motto marki oraz numerkiem i zastosowaniem pędzla. Skuwka jest zachowana w kolorystyce, zaś samo włosie bezpiecznie w niej siedzi. Pędzelków używałam niemal codziennie, prałam równie często i widać, że zachowały się w niemal nienaruszonym stanie. Podczas mycia czy użytkowania nie wyleciał ani jeden włosek, a schną bardzo szybko - tego samego dnia po myciu możemy już ich używać.



Co do włosia - to chyba najbardziej przyjemne pędzle do oczu, jakie miałam. Zapewne to zasługa syntetycznego włosia, którego jestem zwolenniczką. Jest BARDZO miękko, jednak precyzyjnie, końcówki nie odkształcają się. Codzienny rytuał malowania stał się jeszcze większą przyjemnością, ponieważ często zdarzało się, że moje naturalne pędzelki drapały mnie w powiekę. Tutaj nie ma takiego zagrożenia, po prostu bajka. 




Przechodząc do najważniejszego - jak i do czego się sprawdzają w makijażu? Numer 235 to typowy ścinak do załamania powieki. Ładnie je podkreśla bez zbędnych ruchów. Nie jest do tego ani za gruby, ani za cieńki, odpowiednio puszysty. Jednak raczej do lekkich mgiełek, niż wyraźnych kolorowych podkreśleń, ponieważ odpowiedniej precyzji nie osiągniemy. Można nim również ładnie rozetrzeć granicę w zewnętrznym kąciku, ot pędzelek wielozadaniowy. Drugi z nich, 229 to pędzelek - puchacz do wykańczania i rozcierania makijażu. Bardzo brakowało mi takiego pędzelka, choć to nadal nie to, czego szukałam. Tworzy z granicy cieni mgiełkę, ale bardzo szeroką, nie zrobi ładnego, ale krótkiego przejścia. Potrafi też nałożyć cień na całą powiekę delikatną poświatą, co bardzo lubię w makijażu dziennym, stosując neutralne brokaty. Jako, że ma puchaty kształt, próbowałam posłużyć się nim do nakładania korektora. Niestety, jest zbyt miękki, a włosie długie. Pozostaję więc przy zastosowaniu do oczu. Myślę, że jest idealny do rozcierania cieni tuż pod łukiem brwiowym, czy podkreślania owego.


Niestety pędzelki te mimo wielu pozytywów, mają jedną, małą wadę. Mianowicie - bardzo chwytają kolor. Ja czasem w całym makijażu dziennym posługuje się jednym pędzlem, w międzyczasie wycierając go w ręcznik papierowy. Nie mam problemu z mieszaniem się kolorów i zbytnim brudzeniem, rano nie mam czasu na wyciąganie artylerii pędzli i tak mi wygodniej. Niestety w przypadku tych ślicznotek po użyciu jednego cienia pędzel musimy umyć przed ponownym użyciem. Na nic wycieranie, delikatne oprószanie. Kolor się trzyma i gdy próbujemy pędzelkiem nałożyć inny odcień, dostajemy mieszankę dwóch kolorów, co może zepsuć makijaż. To taka drobna uwaga, bo dla kogoś może być to plus - dobra przyczepność włosia.

Pędzle są trudno dostępne w Polsce, widziałam je na jednej stronie i to akurat inne modele. Prędzej do dostania w zagranicznych witrynach, a ich cena u producenta to 5.80 euro w obu przypadkach.

Dla mnie - warte uwagi i ciekawe. A jak wy zapatrujecie się na te pędzelki? Mieliście już do czynienia z nimi? Jakie jest wasze must have jeżeli chodzi o makijaż oczu?

2 lipca 2013

Nowy szablon i czerwcowe nowości kosmetyczne!

Hej wszystkim!

Nareszcie wszystkie zobowiązania zostawiłam za sobą i mam czas, żeby ponownie wrócić na tory blogowania. Chciałam zacząć z 'czystą kartą' więc przed ponownym rozpoczęciem publikowania notek postanowiłam w końcu zmienić szablon bloga, który szczerze powiedziawszy trochę zaczął mnie przytłaczać i dołować - słońce pięknie świeci na zewnątrz, a u mnie nadal szaro bure tło :D

Postawiłam więc na większą przejrzystość, grafikę bardziej spersonalizowaną i dopracowaną pod względem spójności. Nadal motywem przewodnim są pawie piórka, więc kolor niebiesko-zielony pozostał. Trochę pomęczyłam się w Corelu (nagłówek), chciałam uzyskać takie folkowo-secesyjne wywijasy, cała reszta to efekt pracy w moim ukochanym Photoshopie. Jak obiecałam, zdjęcie z nagłówka zostało, tylko w innej formie. Nawet zrobiłam sobie logo, o!

Jak Wam się podoba nowa wersja Pawich Piórek? Wydaje Wam się bardziej przystępna, niż stary wygląd bloga? Swoją drogą, pewnie nikt już nie pamięta, jak to wyglądało wcześniej :D Więc po prostu napiszcie - przypadł Wam do gustu szablon?

Drugą cześć posta przygotowałam specjalnie, żeby nie chwalić się tylko szablonem. A skoro już post o takiej tematyce, to przejdziemy do przechwałek kosmetycznych! W czerwcu trochę pofolgowałam. No dobra - może to za dużo powiedziane w stosunku do tego, co widzę u innych dziewczyn, ale jak na mnie drobnostek kosmetycznych kupiłam dość sporo, choć staram się hamować i moje drobne wydawać na inne przyjemności. Co tym razem wpadło w me łapska?


Włosy - tutaj przede wszystkim tradycyjnie, czyli Facelle jako szampon i odżywka Isana. Produkt Isany stosuję jako pierwsze O w metodzie OMO, którą zaczęłam stosować od jakiegoś czasu i przypadła mi do gustu. Potrzebuję jednak zainwestować w jakiś niedrogi olej, ponieważ moje włosy od jakiegoś czasu są dość suche, szybko się plączą. Może to wina nieodpowiedniej odżywki końcowej, lub braku ochronnych sylikonów? Sama nie wiem. Nowością w produktach do włosów jest suchy szampon Batiste, skusiłam się na miniaturową wersję do torebki. Mam problem z szybko klapniętymi włosami, więc wiąże w nim nadzieję na ratunek po całym dniu spędzonym po za domem. W związku z tym, że zdecydowałam się na rudy kolor, teraz muszę na stałe zaprzyjaźnić się z farbami. Marion miało odcień, który najbardziej przypadł mi do gustu, nie próbowałam też tej serii farb, więc się zdecydowałam.



W czerwcu postawiłam też na regenerację mojej cery. Główne skrzypce gra tutaj krem z kwasem migdałowym Pharmaceris. Do tego lekki peeling enzymatyczny kupiony przy okazji wizyty w salonie Ziaja, do tego regenerujący krem dla pięćdziesiątek - w sam raz na kojący okład na noc po męczeniu skóry kwasem :D Mogę powiedzieć, że już pierwsze efekty widać!


Przechodząc do kolorówki, a będąc nadal w temacie Ziaji. w końcu dorwałam długo przeze mnie szukany krem tonujący Anno d'Oro. Moja cera jest zbyt sucha na używanie popularnego Nuno, a jednak na lato dla mnie nie ma nic lepszego niż krem tonujący przyprószony minerałami. Kolor to numer 1, ale powiem szczerze... ciemno to widzę :D Do tego paletka do brwi Catrice, moje Essence skończyło swój długi żywot i zdecydowałam się na coś bardziej wygodnego.




Latem w makijażu stawiam przede wszystkim na kolor, a od jakiegoś czasu mam chrapkę na produkty do ust - u mnie tego nie wiele, a uważam, że dobrych pomadek czy błyszczyków nigdy za dużo, potrafią one diametralnie zmienić każdy image. Tinty Bell chodziły za mną od jakiegoś czasu, więc kiedy zobaczyłam je w Bezdomce, od razu sięgnęłam po dwa. Klasycznie róż i pomarańcz, który tego lata jakoś przyciąga mnie bardziej, niż zazwyczaj. Niestety akurat ten, w którym pokładałam większe nadzieje, bardziej mnie zawiódł, ale o tym innym razem. Do tego czerwień od Lovely i dwie pomadki Chic, na które ja głupia znów się zdecydowałam, nie nauczona poprzednim doświadczeniem. Na szczęście o ile numer 108 to rzeczywiście bardzo ładny, kremowy koral, to 102 ma ohydne drobiny i tworzy opalizująca poświatę. Nie wiem jeszcze, co z nim zrobię, może zużyje jako rozświetlacz w kremie...



W lakierach ubogo, bo jakiś czas temu dostałam trochę gratisowych buteleczek, czy w ramach wymianek i po prostu nie mieszczą mi się w kuferku. Jednak te dwa okazy kupiłam, za każdym razem mając odpowiednie uzasadnienie :D Pierwszy to Lovely Baltic Sand, czyli modny teraz piasek. Jakoś pierwsze egzemplarze o piaskowym wykończeniu, które pojawiły się w blogosferze nie przypadły mi do gustu. Z czasem jednak widziałam coraz więcej fajnych lakierów i sama zachciałam jednego. Padło na Lovely, bo całkiem ładny, łatwo dostępny i tani. I jestem zadowolona, efekt zgarnia komplementy, a trwałość powala. Drugi okaz to Golden Rose w kolorze mięty. Moja mięta Safari dawno zaschła, a że kolor urzeka, postanowiłam sobie sprawić kolejną sztukę. Nie żałuje, właśnie noszę na pazurach. Ładnie kryje, jest trochę gęsty, ale całość na plus. No, mógłby być troszkę jaśniejszy. Ale wybaczam :)


Wasze koty też pozują zawsze z takimi minami? :D To tyle na dziś, mam nadzieję, że o mnie nie zapomnieliście, a nawet jeśli - jeszcze się przypomnę! Piszcie, co Was zainteresowało, co chcielibyście, żebym zmalowała, a przede wszystkim jak podoba Wam się nowy image ;)