28 lutego 2013

Paznokcie: Golden Rose, zmywacz do paznokci w płatkach o zapachu truskawek

Hej wszystkim :)

Jako, że siedzę sobie chora w domu, postanowiłam nadrobić trochę recenzji. Na razie muszę przystopować z makijażami z powodu mojej niewyjściowej twarzy, mam jednak nadzieję, że moja pisanina odpowiednio Wam to wynagrodzi.

Dzisiaj chciałam Wam opowiedzieć o produkcie Golden Rose, już przedostatnim, który wygrałam u Moniak. Na pokazanie się czekają jeszcze dwa lakiery, ale to zostawiłam sobie na deser. Natomiast notka ta będzie poświęcona zmywaczowi do paznokci, który jak się okaże, takim zwykłym zmywaczem nie jest. Od razu przepraszam za jakość zdjęć, ale były wykonywane jeszcze starym aparatem i bez przeznaczenia do horyzontalnego ustawienia :)


Cena i dostępność: Dostępny tam, gdzie większość kosmetyków Golden Rose - wysepki, małe drogerie lub ich sklep internetowy. Cena opakowania to 5.90 zł za 30 płatków.

Opakowanie: Nasz produkt zamknięty jest w prostym opakowaniu z zakrętką. Jest dodatkowo zafoliowany, co uważam za duży plus. Na folii mamy informację od producenta w języku polskim. Przód jest ozdobiony prosta grafiką, nie wyszukaną, ale przyjemną dla oka, z tyłu zaś mamy pozostałe informację, takie jak skład, data ważności, producent.


Użycie i efekt: Przyznam się, że to mój pierwszy zmywacz w płatkach i nie wiedziałam, czego się spodziewać.
Na początku może o obietnicach producenta:
Zmywacz do paznokci w płatkach o zapachu: aloe vera, winogronowym, cytrynowym, różanym i truskawkowym. Szybko i delikatnie usuwa lakier. Nie zawiera acetonu, a dzięki zawartości witamin oraz składników nawilżających chroni paznokcie przed nadmiernym wysuszeniem. Idealne rozwiązanie podczas podróży. Opakowanie zawiera 30 płatków.

Moja opcja zapachowa to truskawka. Po otwarciu pojemniczka rzeczywiście uderza nas zapach owocowy, lekko truskawkowy, bardzo słodki i mdlący. Typowa chemiczna truskawka, jednak o dziwo nie przeszkadza podczas aplikacji, wręcz jest miłym urozmaiceniem w porównaniu z tradycyjnymi zmywaczami. Nie wyczuwam tutaj ani nuty woni jakiegokolwiek rozpuszczalnika. Płatkami można się spokojnie zaciągać bez obaw. 


Płatki nasączone są substancją dość mocno. Przy wyjmowaniu należy zwrócić uwagę, aby nie chwycić więcej, niż jednego, ponieważ są dość cienkie, co również mnie zdziwiło. W dotyku wykazują się oleistością i pozostawiają tłusty film. Jak radzą sobie ze zmywaniem? Całkiem dobrze, co było miłym zaskoczeniem. Jeżeli chodzi o lakiery jasne, mniej kryjące, to 1-3 płatki pomogą nam pozbyć się resztek lakieru do samego końca. O wiele gorzej wygląda sprawa z lakierami kolorowymi, mocnymi, kryjącymi. Wtedy potrzebowałam czasem aż 5 płatków, aby pozbyć się resztek. Dlaczego? Kawałki tkaniny są nasączone tak mocno, że nie ma możliwości, aby rozpuszczony lakier w nie wsiąkł. Przez to cały barwnik rozlewa się nam po palcach, farbując je, przez co musimy dodatkowo oczyszczać dłonie. To jest zdecydowanie największy minus tego produktu, ponieważ kończyłam z palcami uciapanymi po kostki i musiałam uważać, by dodatkowo czegoś nie pobrudzić. Kończyło się to na zużyciu dużej ilości płatków, ostatecznie musiałam dopomagać sobie wodą, mydłem i szczoteczką, aby wyszorować resztki lakieru ze skórek czy spod paznokci.


Jeżeli chodzi natomiast o odczucia tuż po zmywaniu, pomijając oczywiście przygody z kolorowymi paluchami, to osoby, które walczą z przesuszającymi się paznokciami i skórkami powinny być zadowolone. Zmywacz z powodu swojej formuły ładnie natłuszcza paznokcie i skórki, nie powoduje ich wysychania. Czy nawilża? Raczej nie, efekt nie jest też długotrwały. Mnie tłuste paluchy lekko irytowały, ponieważ nie można było niczego dotknąć, aby nie pobrudzić otoczenia, więc zazwyczaj od razu myłam ręce. Na pewno jednak nie robi krzywdy i nie wysusza naszych dłoni, jak to niektóre zmywacze.

Wydajność: Opakowanie starczyło mi na 3-4 tygodnie regularnego stosowania, co w przypadku jego ceny uważam za dobry wynik.

Podsumowanie: Produkt nie dla każdego, ale ze względu na cenę warty uwagi. Niewątpliwym plusem jest skład, gdzie na prawdę nie ma acetonu (a często w przypadkach lakierów bezacetonowych on tak czy siak występuję, bądź jego pochodna). Zmywacz też nie zabija zapachem, jest podręczny, łatwy w użyciu i nie wysusza, a nawet natłuszcza płytkę paznokcia. Zdecydowanie jednak odpada, jeżeli stosujemy mocne i silnie barwiące lakiery ze względu na rozpuszczanie ich i brudzenie rąk. Nie każdemu może tez pasować efekt filmu, który pozostawia. Jak dla mnie to idealne rozwiązanie na wyjazdy, gdzie nie chcemy straszyć łuszczącą się emalią, a nie mamy też zamiaru taszczyć całego arsenału. W tej roli pewnie jeszcze do niego wrócę.

Moja ocena: 3,5/5

Miałyście do czynienia z tym zmywaczem, lub innym w formie płatków? Jaki jest wasz ulubiony produkt do usuwania lakieru z paznokci?

26 lutego 2013

Pielęgnacja: Decubal, nawilżająca pianka do mycia twarzy

Hej wszystkim!

Dziś chciałam Wam przedstawić pierwszy produkt z nadchodzącej serii recenzji marki Decubal, której  asortyment miałam (i mam) okazję dokładnie przetestować. Na samym początku przedstawię kosmetyki, które najbardziej przypadły mi do gustu z całej gamy - pierwszy z nich to Decubal Face Wash.


Słowa producenta:  Łagodna pianka do mycia twarzy rano i wieczorem, która skutecznie oczyszcza skórę bez wysuszania. Pianka ma konsystencję lekkiego i przyjemnego musu. Zawiera między innymi nawilżającą i pielęgnującą glicerynę oraz alantoinę, która działa jak łagodny peeling, zapoczątkowując w ten sposób odnowę komórkową. Poza tym DECUBAL FACE WASH zawiera łagodzący rumianek zapobiegający podrażnieniom. Dopełnij zabieg pielęgnacyjnym kremem do twarzy.

Skład: Składniki (INCI): Glycerin, Aqua, Sodium Cocoamphoacetate, PEG-60 Hydrogenated Castor Oil, Niacinamide, Sucrose Cocoate, Allantoin, Caprylyl Glycol, Bisabolol, Sodium Gluconate, Citric Acid.

Cena i dostępność: Kosmetyki te są typowo apteczne, można je więc dostać w większości Aptek - w niektórych widziałam już pełne półki Decubala. Cena pianki to około 20 zł za 150 ml produktu.

Opakowanie i estetyka: Nasza pianka umieszczona jest w przezroczystej butelce ze specjalnym dozownikiem. Szczerze to podoba mi się prostu design, bez zbędnych motywów graficznych, za to czytelnymi informacjami, takimi jak producent, opis i skład. Czysto i schludnie. Do samej jakości również nie mam zastrzeżeń, plastik jest dość gruby, dzięki czemu nie ma możliwości trwałego uszkodzenia. Podczas użytkowania zakrętka nie co się zmatowiła, jednak nie pękła i nie 'wyrobiła' - za każdym razem mogę szczelnie zamknąć produkt. Sama pompka działa bez zarzutu, nie zacięła się ani razu. Jedyna wada to samo tworzywo - prawdopodobnie jest to PVC, którego jak kiedyś pisałam, należy do substancji dla nas szkodliwych i jeżeli mogę, unikam go.


W użyciu: Jak sama nazwa mówi, do czynienia mamy tutaj z pianką. W skrócie dzięki specjalnej pompce płyn, który znajduje się w butelce, na naszej dłoni ląduje w postaci spienionej. Sprytne rozwiązanie, które bardzo lubię, ponieważ nie raz miałam do czynienia z taką forma oczyszczania twarzy. Do umycia wystarczy jedna pompka, którą rozsmarowuję na dłoni, a następnie nakładam na lekko zwilżoną twarz i masuję. Podczas aplikacji można wyczuć, że produkt jest lekko oleisty. Pianka nie podrażnia, nie uderza zmysłu powonienia nachalnym zapachem, bo nie pachnie prawię w cale. Twarz myje się gładko, przyjemnie łatwo, bez żadnych zastrzeżeń, ze spłukaniem również nie mam większych problemów.



Efekt/działanie: Czyli przechodzimy jak zwykle do najważniejszego punktu recenzji. Może na początku - moja cera jest sucharem, który nie lubi, jak traktuje się go wodą i zwykłymi detergentami. Wtedy się obraża, jest jeszcze bardziej sucha, podrażniona i ściągnięta. Jednocześnie potrzebuję porządnego oczyszczenia ze względu na to, że lubię makijaż i nakładam trochę tego na twarz. Idealną dla mnie metodą jest więc OCM, dla mnie to już chleb powszechny i niechętnie rezygnuję z tego na rzecz innych produktów. Jeżeli chodzi o oczyszczanie po demakijażu, to pianka Decubal średnio radzi sobie z większymi zanieczyszczeniami. Mam mimo wszystko uczucie niedokładnego oczyszczenia i musiałam używać większej ilości produktu, by poczuć się komfortowo. Dlatego też zrezygnowałam z niej w cyklu wieczornego oczyszczania i włączyłam ten kosmetyk do porannej pielęgnacji. To okazało się strzałem w dziesiątkę. Rano zazwyczaj używam wyłącznie micela, jednak w zimie, kiedy nakładam wiele kremów ochronnych, substancji tłustych i oleistych na noc, sam płyn micelarny nie wystarczy. Pianka Decubal przyszła mi z pomocą, świetnie odświeża skórę po nocy, jednocześnie nie naruszając jej gospodarki. Po umyciu skóra nie jest ściągnięta, nie wysycha. Wprawdzie nie otrzymuje dodatkowej ochrony jak po OCM w postaci nawilżenia, ale sprawia wrażenie po prostu świeżej, wypoczętej skóry nienaruszonej żadnymi detergentami - ot po prostu czysta cera. Jest to dla mnie dużym plusem, ponieważ zazwyczaj poranne mycie kończyło się nadmiernym wydzielaniem sebum i rozerwaniem ochronnej warstwy lipidowej naskórka. Teraz jednak mogę myć rano twarz bez obaw.
Nie zauważyłam delikatnego działania peelingującego, choć skóra po użyciu jest gładka. Nie podrażnia, a używałam w momencie, kiedy skóra wokół mojego nosa była bardzo mocno zdarta.

Wydajność: Po ponad miesięcznym używaniu, jedynie rano, używając jednego naciśnięcia pompki, zużyłam  1/3 buteleczki. Daje to na prawdę dobry wynik i oceniam piankę jako wydajny produkt.


Podsumowując: Jako podstawa demakijażu nie zdaje egzaminu, ale jako jeden z etapów oczyszczenia skóry - czemu nie? Bezzapachowa, przyjemna w użytkowaniu, wydajna, a przede wszystkim neutralna dla skóry i nie podrażniająca jej. Sucharki i osoby, które stronią od traktowania cery wodą będą na pewno zadowolone, ponieważ mimo używania H20 nie odczuwamy jej, niekiedy, szkodzącego wpływu na gospodarkę skóry, a sam środek jest pozbawiony drażniących detergentów i posiada przyjazny skład.

Moja ocena: 4,5/5

Znacie produkty Decubal? Do której grupy należycie - tej, która musi oczyścić cerę za pomocą wody i żelu, czy raczej stawiacie na wszelkie mleczka, toniki, micele?

25 lutego 2013

Dzienna dawka narzekania

Zamiast tradycyjnego powitania, mam ochotę tylko powiedzieć - no szlag by to wszystko!

Dzisiaj nie będzie niestety pięknego postu o makijażu, kosmetyku, lakierze do paznokci, czy ogólno pojętej tematyce urodowej. Dzisiaj mam ochotę nieco zmienić wątek notki, ponieważ moja frustracja bierze górę i myślę, że czas powyrzucać z siebie trochę złości, bo kto inny zrozumie kobietę, jak nie druga? ;) Więc w paru luźnych słowach zrzucę wszystko, co nazbierało mi się od jakiegoś czasu, w końcu to mój mały, internetowy kącik.

Znów jestem chora. Pisząc znów, mam na myśli to, że ledwo ponad tydzień temu wyleczyłam ostatecznie infekcję ucha, która ciągnęła się za mną niemal dwa miesiące. I co? Parę dni po tym, jak przestałam słyszeć szumy w głowie, które były następstwem zapalenia zatok i ucha, budzę się z wywalonym z nozdrzy glutem, suchym gardłem i gorączką. Nosz... Diagnoza? Ależ oczywiście, znów zatoki! Znów rozpycha mi głowę, oczy bolą, nos to już apogeum, w dodatku cały czas charczę i dzisiaj na spotkaniu z promotorem nie byłam w stanie się wysłowić - aż babka myślała, że ma do czynienia z jakimś retardem (na szczęście jej uświadomiłam, w czym rzecz). Teraz przez tydzień muszę leżeć w łóżku, chociaż leżałam cały weekend - od pierwszego objawu wciskam w siebie specyfiki na zatoki, ibupromy, gripexy, non stop walę sobie do nosa steryd, ale na nic to wszystko. Już przywitałam powracające szumy w uchu jak starych znajomych, w dodatku mam wizję wszystkich zaległości na uczelni i w pracy.

Nie mówiąc już o tym, co dzieje się na mojej twarzy, co powoduje obniżenie mojej samooceny do -84738475. Złapało mnie osłabienie formy, odporności, co od razu wykorzystała stała znajoma, wirus opryszczki, atakując jedną stronę wargi. U mnie nie objawia się to niestety lekkim pieczeniem alarmującym o nadchodzącej katastrofie, ale od razu wyskakują mi ogromne bąble, z którymi nic nie da się zrobić, za to skutecznie szpecą i uprzykrzają odczucia związane z poruszaniem ustami - boli to jak cholera. Walka z nimi jest długa, męcząca, po tym zostają mi rany, blizny, nie mówiąc o rozpapraniu linii czerwieni wargi. Tutaj na szczęście jest już bliżej końca.

Pozostając przy skórze, oczywiście w tym roku matka natura mnie nie oszczędziła i zmusiła do pierwszej wizyty u dermatologa. U dermatologa nigdy nie byłam - zawsze myślałam, że jeżeli chodzi o drobne problemy skórne, to można z nimi walczyć samemu - wszelkie zaskórniki, zapchane pory, jest przecież multum sposobów na to. Szczęśliwa więc dotychczas omijałam te lekarskie tereny, aż dwa tygodnie temu (wszystko się kumuluje w tym czasie) nasilił się moje problemy skórne, związane z odstawieniem hormonów pół roku temu... Nigdy nie miałam trądziku, wysypu, jako nastolatkę ominęło mnie to wszystko. No, ale oczywiście musi się to odbić na mnie teraz, karma nie mogła mi popuścić. W dodatku do kompletu, żeby nie było samotnie, pojawiło się sporo zmian uczuleniowych, czerwonych, rozsypanych po całym ciele. Wyglądam w lustrze jak brzydki dalmatyńczyk. Parni dermatolog oczywiście nie wyjawia przyczyny całego zamieszania, tylko przepisuje listę leków długą jak moje niespełnione postanowienia noworoczne, na pierwszym miejscu antybiotyki. Dzięki temu jestem lżejsza o niemal moją całą wypłatę, która sama w sobie jest biedna.

Przez to mogę tylko pomarzyć o prezencie imieninowym z prawdziwego zdarzenia, na szczęście udało mi się zgadać z Moniak poczyniłyśmy bardzo skromne zakupy Azjatyckie - chociaż taka iskierka radości na nadchodzący czas. Oby tylko, znając moją ostatnią aurę, nie zagubiły się gdzieś w świecie :P

Chora ja again :P

Kończę wywód, szkoda goryczy na taki mały blog (choć mogłabym wyrzucić więcej złości :D). Podobno ludzie nie lubią osób, które narzekają, ale czasami trzeba - wspólne złości też mogą zbliżyć człowieka.
Dziewczyny, jeżeli same macie ochotę ponarzekać, wyrzucić coś z siebie - proszę bardzo! Bez zobowiązań możecie rzucać mięsem pod tym postem. Chętnie wezmę to na klatę, przeczytam, skomentuje, może nawet pomogę! W końcu co dwaj frustraci, to nie jeden :D

19 lutego 2013

Kolorówka: Bell Multi Mineral Anti-Age Concealer 01

Hej wszystkim!

Coś ostatnio mało nagromadziło mi się recenzji kolorówkowych, które miały być głównym założeniem bloga (obok makijaży), czas więc nadrobić zaległości ;)

Dziś chciałam Wam opowiedzieć o pewnym korektorze marki Bell, którego kupiłam już drugą sztukę, a jednak nie wiem, czy powtórzę zakup kolejny raz. Od korektora pod oczy oczekuję dość dużo, ponieważ mam spore sińce pod oczami, spowodowane przez cienką skórę i budowę oka. Przede wszystkim korektor ma dobrze kryć i rozświetlać moje podkowy. Dotychczas używałam Dermacolu, czasem chce jednak potraktować moje oczy czymś lżejszym, dlatego też zdecydowałam się na powtórny zakup korektora od Bell.


Cena i dostępność: Produkty Bell są dość powszechnie spotykane, zarówno w niesieciowych drogeriach, jak i tych popularniejszych(Natura), stoiska Bell w pasażach handlowych. Cena korektora to 11-13 zł.

Opakowanie: Opakowanie naszego korektora jest typowo 'błyszczykowe' - plastikowa tubka z zakrętką i różdżką zakończoną puszkiem, którym pobieramy produkt. Przez przezroczyste ścianki możemy zobaczyć jak korektor wygląda w środku, a skład jest czytelny i podany na opakowaniu. Proste, trochę tandetne, ale solidne i niepodatne na zniszczenia. Irytuje mnie jedynie łatwość, z jaką korektor osadza się na gwincie, spowodowane głownie małym wlotem, przez który często tłukę się gąbką :P Pojemność to 7,5g.


W użyciu: Mój odcień to 01 - najjaśniejszy, choć dostępne są tylko dwa kolory w gamie. Odcień nie jest bardzo jasny, w dodatku to beż z różowymi tonami. Konsystencja jest kremowa, nie lejąca, lecz również nie szpachlowata - powiedziałabym, że jak przy przeciętnym podkładzie. Nakłada się na okolice oka dość przyjemnie, jedno 'pociągnięcie' starczy na jedną podkówkę. Po tym wystarczy wklepać, odczekać aż zastygnie i przypudrować.
Korektor z Bell przypomina mi ten z Essence (long lasting). Przez jakiś czas byłam przekonana, że to właśnie Bell produkuje ten korektor dla E., jednak dzisiaj porównałam sobie obydwa produkty i jednak trochę się różnią, co zaraz zaprezentuje. Przede wszystkim inny jest kolor - Essence ma tony wyraźnie żółte, zaś Bell wpada w róż. Wydaje mi się też, że najjaśniejszy Essence jest ciut jaśniejszy i lepiej kryje.



Efekt: No i tutaj objawiają nam się największe wady produktu. Używam go w dwóch celach - pod oczy i do ukrycia drobnych niedoskonałości. W obydwu kategoriach wypada przeciętnie. Przede wszystkim dość słabo kryje - moje cienie są tylko lekko zatuszowane, aby uzyskać większe krycie, musiałabym nawalić sporo produktu pod oczy, jednak po tym brzydko się roluje i warzy w załamaniach. Trochę lepiej radzi sobie jeżeli chodzi o niespodzianki na twarzy, jednak pewnie dlatego, że nie mam ich na tyle dużych, by potrzebować sporego krycia.

Prawie nie widać różnicy

Lewo - nic, prawa - korektor Bell. Powinnam się ogolić :D

Kolejną wada jest jego kolor. Przez to, że jest średnio jasny, nie radzi sobie z optycznym rozjaśnieniem okolic oczu, bo również potwornie się utlenia. I o ile do niedawna nie przeszkadzało mi to, bo pod oczami po prostu wtapiał się w kolor skóry, to ostatnio utlenia się niemiłosiernie i po prostu przyciemnia mi wszelkie miejsca, gdzie go użyje. W połączeniu z moim ostatnim podkładem Catrice, który też robi takie cyrki, sprawia, że wyglądam jak jakiś burak, ponieważ jego kolor po utlenieniu jest właśnie taki szaro-różowo-pomarańczowy. Tworzy to zatem efekt odwrotny do zamierzonego, bo zamiast tuszować i rozjaśniać, nie tuszuje i przyciemnia.

Z lewej świeżo nałożony. Po prawej kropki i roztarcie mają około 2 minut, obok świeże maźnięcie.

Mimo tego ma swoje plusy - tak jak obiecuje producent, wygładza lekko skórę pod oczami, jest też dość trwały - bez problemu wytrzymuje cały dzień na swoim miejscu, o ile jest nałożony cienką warstwą i lekko przypudrowany.

Podsumowując: Produkt przeciętny. Dla osób niewymagających dużego krycia, chcących jedynie lekko zatuszować cienie pod oczami, może być bardzo dobry - wygładza, ujednolica, lekko maskuje zacienienia. Jednak dla mnie, gdzie wory są, a głębiej osadzone oczy potrzebują rozświetlenia, nie sprawdza się. W dodatku potrafi się brzydko utlenić, gdy cera ma gorsze dni (a nawet podczas lepszych). Plusem jest dobra trwałość i dość naturalne wykończenie. Nie wiem czemu, kiedyś miałam o nim lepsze zdanie - albo zmienił się produkt, albo moje wymagania.

Moja ocena: 3/5

Tak... Czas szukać jakiegoś fajnego korektora na co dzień. Mam już jeden na oku, ale muszę poczekać jeszcze tydzień przed zamówieniem.
Używałyście tego korektora Bell? Co o nim sądzicie? Jakie kosmetyki pod oczy polecacie dla bladolicej z worami pod oczami? :D

14 lutego 2013

Paznokcie: MIYO Mini Drops - papaya/mango

Hej wszystkim!

Na blogach dookoła wszędzie pojawiają się walentynkowe posty. Przyznam się, że sama o tym myślałam, jednak nie miałam czasu na wykonanie niczego konkretnego. Wprawdzie starałam się wykonać jakieś klimatyczne zdobienie paznokci, ale wyszło tak koszmarnie, że zachowam je dla siebie :D Dlatego, aby nie świecić pustką na blogu, chciałam Wam pokazać kolejny lakier z kolekcji MIYO Mini Drops. Tym razem jest to lakier z serii pachnących.


Jak widać opakowanie standardowe dla MIYO, 8ml lakieru zamknięte w charakterystycznej buteleczce. Dzisiejszy kolor to intensywna zieleń opalizująca na złoto-zgniły kolor. Bardzo ładny odcień, idealny na święta lub zimowe pory, choć ja nie dzielę tak lakierów i maluje paznokcie czym popadnie.


Do pełnego krycia wystarczą dwie warstwy, lakier schnie szybko, co dla mnie jest sporym plusem. Mimo wszystko lakiery MIYO cechują się dość słabą trwałością, po 1-2 dniach można zauważyć odpryski i starte końcówki. W takim momencie domalowuję po prostu kolejną warstwę :)


Ten konkretny lakier nazywa się Papaya/Mango, ponieważ należy do serii emalii pachnących i jest jednym z 3 w mojej kolekcji. Rzeczywiście, po pomalowaniu, gdy już charakterystyczny zapaszek wywietrzeje, można wyczuć słodkie tony. Czy jest to jednak papaja, mango czy inne owoce tropikalne? Nie wiem, wyczuwam tylko słodką nutę, rzeczywiście lekko owocową, ale w równej mierze sztuczna i na dłuższą sprawę odpychającą. Dla mnie ten zapach to jednak minus, ponieważ utrzymuje się na dłoniach długo i z czasem staje się na prawdę nużący, gdy przytykam palce pod nos.


Mimo tych dwóch wad (trwałość, zapach) lubię te lakiery i gdy mam okazję, zawsze sięgam po nowe MIYO, chociażby ze względu na cenę 3-5 zł.

Tymczasem udaje się na walentynkowe zakupy :D
Jak Wy spędzacie ten dzień? Święto miłości, czy Dzień Kiczu?

10 lutego 2013

DIY: Barwiona pomadka ochronna

Hej wszystkim!

Zima to czas, w którym nasze usta cierpią katusze i zasługują na porządną pielęgnacje. Często mając zamiar nałożyć szminkę czy intensywny błyszczyk, musimy z tego pomysłu zrezygnować, bowiem przez przesuszenie warg prezentują się one koszmarnie.
Nie wiem jak Wy, ale ja lubię stawiać na makijaż ust, a w zimie jest to utrudnione. Pomadka ochronna, potem szminka, która często wysusza nam usta, zimne powietrze uwydatniające bruzdy... Dlatego inspirując się postem Small Rosie, (klik) postanowiłam również stworzyć pomadkę ochronną z lekkim kolorem. Może nie wyszło pięknie i idealnie, nadal trzeba popróbować, ale ostatecznie jestem zadowolona :D

Ogólna idea polega na połączeniu pod wpływem temperatury części pomadki ochronnej z mniejszą częścią kolorowej szminki. Może nie jest to hyper-ultra higieniczne rozwiązanie, ale mi to nie przeszkadza, bo lubię się bawić w taki rzeczy. Gotowe? No to zaczynamy :D

Co jest potrzebne do wykonania pomadki:


  • oczywiście sama pomadka ochronna, która będzie bazą. Ja wykorzystałam jakąś made by Carrefour plus odrobinę waniliowego masełka Heshey's;
  • puste opakowanie na nasz nowy produkt - u mnie po EDM, która wiernie mi służyła! Trzeba je dokładnie wyczyścić;
  • coś kolorowego - Elixir od Wibo, mój ulubiony kolor, numer 1, długo szukałam takiego odcienia różu!


  • talerzyk;
  • łyżka, na której stopimy elementy;
  • świeczka, u mnie taki zwykły tealight;
  • zapalniczka/zapałki.


Zaczynamy od odcięcia/wygrzebania naszych składników. Ja najpierw sobie wyłożyłam to na talerzyk, a potem na łyżkę. Do sporej ilości pomadki by C. dodałam odrobinę Lip Buttera Hershey's. Różowej szminki jest oczywiście najmniej, jako że ma też dość sporą pigmentację, a nie chciałam wybitnie barwiącego produktu.. Następnie wszystko umieściłam na metalowej łyżce, podpaliłam świeczkę i czekałam na efekt.


Po minucie czy dwóch wszystko powinno się roztopić. Może to chwilę potrwać, ale nie należy panikować, płomień świecy bez problemu sobie poradzi z rozpuszczeniem pomadek. W międzyczasie pilnowałam procesu i na oko dodawałam niektórych składników. Żeby nie było smug czy innych nieestetycznych grud, po rozgrzaniu mieszam wszystko patyczkiem/drugą łyżką/wykałaczką.


Do naszego wcześniej przygotowanego opakowania wlewamy jeszcze ciepłą mieszankę. Może nie sprawia to wrażenia estetycznego, ale mi to nie przeszkadza. Całość musimy teraz schłodzić, można robić to stopniowo, ale ja od razu włożyłam pomadkę do lodówki. Po 10-15 minutach wszystko jest gotowe.


Piękne to nie jest :D Ale po czasie brzegi i wierzch ładnie się zaokrągliły. Nie trzeba martwić się, że coś przywrze do brzegów, pomadka wykręca się bez problemu. U mnie zagłębienie na wierzchu pomadki utworzyło się od spłynięcia mieszanki przez dziurki na samym dnie tuby - nie wiedziałam, jak to zatkać, dlatego szybko włożyłam całość do lodówki i miałam nadzieję, że zdąży stężeć, zanim wszystko spłynie niżej. Prócz tradycyjnego, cylindrowego opakowania, możemy pomadkę przelać do słoiczka, o ile wolimy taką formę użytkowania.


Efekt? Mi się podoba :) Nawet na dość spierzchniętych ustach pomadka wygląda dobrze, bez wcześniejszego przygotowania. Przez pierwszy moment może lekko wchodzić w załamania, ale po chwili pięknie stapia się z ustami. Kolor jest intensywny, nie tak, jak oryginalna pomadka, ale widoczny i to mi się podoba. Mimo wszystko nie muszę patrzeć w lusterko przy malowaniu, po prostu sunę po ustach. Pomadka spełnia swoją rolę ochronną - po użyciu skóra warg mięknie, nie jest przesuszona, a wręcz nawilżona przez dłuższy czas. Wszystko ściera się równomiernie. Do tego dzięki waniliowemu masełku Hesrhey's bardzo ładnie pachnie.

Oczywiście, najwięcej zależy od bazowych składników, które użyjemy do tworzenia nowej pomadki.

Co o tym myślicie? Podoba Wam się idea, czy raczej jest to niepotrzebne babranie? Lubicie wszelkie łatwe DIY?

5 lutego 2013

Zakupy na Buyincoins II

Hej wszystkim!

Dzisiaj chciałam Wam na szybko pokazać, co ostatnimi czasy zamówiłam na stronie Buyincoins, o której już kiedyś wspominałam. Zamówienie kompletowałam z paroma osobami, a przesyłka przyszła do mnie dzisiaj, po ponad 3 tygodniach czekania :) Jak zwykle wszystko potoczyło się bez żadnych problemów, prócz rozdzielenia paczki - ale nie miało to wpływu na jakość usługi.


Jak zwykle skusiłam się na trochę makijażowych pierdółek, jak i biżuterie. Co dokładnie znalazło się w mojej części zamówienia:


Zdecydowałam się na nową jajo-gąbkę, ponieważ moja gruszka jest już trochę wysłużona, choć nadal sprawuje się świetnie. Koloru niebieskiego się nie spodziewałam, ale przyznam, że to miła odmiana po różu :D Co do drugiego przedmiotu, nie przypomina Wam czegoś? Wygląda jak naklejane kreski od Diora, o których było głośno swego czasu. Cóż, myślałam, że mam do czynienia z podobnym produktem, a tu okazało się, że kreski są w formie zmywalnego tatuażu - nie wiem, czy dam sobie to 'wytatuować' na oku ;)


Kolejnym przedmiotem były szablony(?) na lakiery, na które polowałam od dawna. Za pięć sztuk zapłaciłam jakoś 1-1,5$, już nie pamiętam. Na pewno taniej, niż na Allegro, nie mówiąc o sklepach stacjonarnych, gdzie spotkałam się z ceną 7zł za sztukę... Oczywiście szablony już wymaziane przeze mnie ;)


Będą przy temacie paznokci - na Buyincoins mamy spory wybór płytek ze wzorkami. Przyznam, że nigdy takich nie miałam, a kusiło, oj kusiło zawsze. W końcu się zdecydowałam na dwa talerzyki. Podobno Konad, ale czy to jest na prawdę Konad, to wątpię ;) Do tego zdecydowałam się na zestaw do przenoszenia wzoru. Pierwsze wrażenia - nie potrafię! Na razie wychodzą same krzywusy, połowa się nie przenosi. Nie wiem, czy to wina płytek, czy nieodpowiednich lakierów, ale się nie poddaje.


Tradycyjnie wybrałam też kolejne sztuczne rzęsy, ponieważ poprzednie są już na wyczerpaniu. Tym razem wybrałam gęsty, wachlarzowy model... Zobaczymy jak się sprawdzą, cierpię też na deficyt kleju, więc próby nadejdą dopiero za jakiś czas.


Nie mogłam też odpuścić zamówienia czegoś z biżuterii - ja jestem typem, który lubi dużo i tanio. Biżuteria na Buyincoins może nie powala jakością, ale w większości przypadków jest ładna i da się ją spokojnie pokazywać na sobie. W dodatku ceny tylko zachęcają :P Więc nie przeszkadza mi kupowanie jej w takich miejscach i po takich cenach. Dość skromnie - dwa naszyjniki, bransoletka, dwa pierścionki i dwie sztuki specyficznych ozdóbek ;)


Po lewej właśnie te specyficzne ozdoby - jedna na ucho, a druga to skrzydełka przypinane do kołnierzyka. Z nich jestem chyba najbardziej zadowolona.

Ograniczony budżet nie pozwolił mi na zakup większej ilości rzeczy, ale są produkty, które chętnie bym jeszcze przygarnęła. Jesteście czegoś ciekawe? Macie pytania co do zamawiania z Buyincoins lub Paypala? Może same korzystacie z zagranicznych stron i polecicie ciekawy sklep?