29 stycznia 2013

Makijaż: Neonówka

Hej wszystkim!

Dzisiaj, kiedy wreszcie udało mi się trochę odetchnąć od sesyjno-projektowo-egzaminowych trudów, aby nie zaniedbywać bloga i czytelników ;) wykonałam szybki makijaż, który chciałam Wam pokazać. Kolorowo, neonowo, na przekór zimie.


Sam makijaż został niemal w całości wykonany za pomocą paletki BYS. Składa się ona z pięciu kolorów, mocno neonowych - żółci, zieleni, różu, pomarańczy i fioletu. Cztery cienie to pudrowe maty, za to piąty, czyli fiolet, ma bardziej kremową konsystencję, lepszą pigmentacje i drobinkowo-satynowe wykończenie.



Maty mają niestety słabą pigmentację, co widać na zdjęciu. Do makijażu jednak wspomogłam się Duraline z Inglota i białą kredką dla podbicia kolorów, dzięki czemu udało mi się uzyskać przyzwoitą intensywność koloru. 


Zaczęłam wszystko od pokrycia żółtym cieniem ruchomej powieki. Następnie załamanie zaznaczyłam różem, a fioletem wyprowadziłam go ku zewnętrznemu kącikowi. Przeciągnęłam fiolet na dolną powiekę, a wewnętrzny kącik zaznaczyłam pomarańczem. Zielonym cieniem wykonałam kreskę, po czym dodałam standardową linię czarnym cieniem. Linię wodną potraktowałam białą kredką, a rzęsy wytuszowałam maskarą.



Makijaż jest dość odważny, na imprezę czemu by nie - w lekkiej formie może i nawet dla odważniejszych na co dzień ;) Jak Wam się podoba? Przełamuje zimową szarugę?

23 stycznia 2013

Paznokcie: Golden Rose Jolly Jewels, numery 102 104 106 107 112

Hej wszystkim!

Dziś chciałam przedstawić Wam moje najnowsze zdobycze w lakierowej kolekcji. W sumie bohaterowie posta nie są aż tak nowi, bowiem posiadam je już od świąt, ale nie zdążyłam ich jeszcze przedstawić. Wiem, że na blogach aż huczało od notek na temat tej linii lakierów Golden Rose, ale ja również muszę wtrącić swoje trzy grosze :D


Mowa o osławionych już Jolly Jewels, które według mnie są jednymi z najfajniejszych lakierów, na jakie ostatnio się natknęłam. Urzekły mnie swoją różnorodnością, ale przede wszystkim blaskiem i brokatem - lubię nosić 'biżuterię' na opuszkach, raz pamiętam na egzaminie profesor stwierdził, że mam dyskotekę na paznokciach i nie może się skupić - taka mała anegdota :P

Cena i dostępność: około 12 złotych na wysepkach Golden Rose, w osiedlowych drogeriach i sklepie internetowym marki.

Moim łupem padło pięć kolorów - w sumie nie łupem, a prezentem - 102, 104, 106, 107 i 112. Jak widzicie, wszystkie z nich to czyste brokaty, nie zaś te w kolorowej bazie - nie wiem czemu, ale jakoś do miksów mnie nie ciągnie, według mnie kolorowa baza+brokat wygląda nieciekawie, ale każdy ma swoje gusta.

Od lewej: 102, 112, 104, 106 i 107


102 to piękne srebro, holograficzny pył z dodatkiem dużych piegów. 104 jako jedyne chyba posiada lekko zabarwioną bazę, ale współgrającą z drobinkami i dość transparentną - buraczkowy róż z zatopionym pyłem i piegami w tym samym kolorze. 106 swoim klimatem przypomina mi, nie wiem czemu, halloween - mamy tutaj drobinki w kolorze zółci, zieleni i fioletu. 107 to turkusowy brokat w dwóch wielkościach. I numer 112, czyli fioletowa drobnica, z minimalnie większym, srebrnym akcentem.
Wszystkie kolory błyszczą się i mienią. W zależności od lakieru, krycie uzyskujemy od 2-3 warstwy. Schnięcie jest szybkie, jak to brokat. Pędzelki tradycyjnej wielkości, bez problemu da się nimi operować. Co lubię w tej kolekcji, to to, że zawsze mamy płytkę równomiernie pokrytą lakierem, nie jak w przypadku niektórych brokatów, że tam więcej, tam mniej.

Po trzech warstwach uzyskujemy piękną taflę mieniącą się wieloma kolorami.


Kciuk - 102, wskazujący - 104, środkowy - 107, serdeczny - 112, mały - 106
Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to trwałość, na drugi dzień na paznokciach widać starte końcówki. Czasem zdarzają się większe odpryski. No i oczywiście samo zmywanie - koszmar, ale decydując się na brokat, wiemy, co nas czeka.
Lubię je wszystkie, nosiłabym codziennie, gdyby nie problemy ze zmywaniem. Obecnie posiadam jeszcze jeden lakier z tej kolekcji, którego nie zdążyłam przedstawić - ciekawa jestem, czy zgadniecie, który to numer ;)


Jak oceniacie kolekcję Jolly Jewels? Macie jakieś numery w swoich zbiorach? Czy raczej 'dyskoteka na paznokciach' to nie wasza bajka?

19 stycznia 2013

Kolorówka: Minerały Meow, czyli coś dla prawdziwych bladziochów - swatche

Hej wszystkim!

Dziś opowiem trochę o mineralnych podkładach, na które natknęłam się podczas moich poszukiwań proszków idealnych. Nie chciałam się zatrzymywać jedynie na EDM, ponieważ słyszałam, że są firmy lepsze ;) Tak o to trafiłam na minerały Meow, które są cenione wśród wielu dziewczyn. Udało mi się załapać na zbiorowe zamówienie i tak o to przywędrowały do mnie cztery próbki. Skromnie, ale na początku chciałam delikatnie zapoznać się z tą marką. Co z tego wyszło?


Odcienie, które do mnie trafiły, to Abysinnian na poziomie 0 oraz Angora o jasności 1 - Sleek. Obydwa odcienie zamówiłam w formule Flawless i Pampered. Angora posiada podtony wyraźnie żółte, zaś Abyssinian to podkład o zabarwieniu beżowo-żółtym, tak na prawdę dość neutralnym. Flawless jest formułą o największym kryciu, zaś Pampered o średnim, nadającą lekkiego rozświetlenia.



Różnica między odcieniami
Oczywiście wszystkich kolorów i kombinacji jest na prawdę wiele, trzeba więc próbować samemu ustalić, co najbardziej do nas pasuje (strona z podkładami). Jeżeli chodzi o moje osobiste odczucia, to Abyssinian jest idealny dla mnie, jeżeli chodzi o koloryt, jednak gnana moją bladością i tym, że zazwyczaj wszystko jest za ciemne, wybrałam najjaśniejszy odcień... który okazał się o wiele za jasny!
Niestety, wypróbowując podkłady, zauważyłam, że wszystko zbiera mi się w porach, tworzy brzydką skorupę i maskę, co wydawało mi się dziwne, bo z takimi EDM, które są podobne jeżeli chodzi o 'suchość', nie miałam takiego problemu. Potem zauważyłam, że cała wina leży po stronie dobrania za jasnych odcieni. Nie spodziewałam się tego kompletnie, nauczona doświadczeniem, celowałam jak zwykle w najjaśniejsze próbki i się przeliczyłam.


Ble, widać, jak najjaśniejszy Catrice pięknie utlenił się na brąz :P
I mówiąc, że te podkłady są jasne, mam na myśli, że są na prawdę jasne - kolorowi Abyssinian na poziomie 0 na prawdę niewiele brakuje do białości kartki. Ja sama jestem na poziomie mniej więcej Dermacolu 208, może pół tonu wyżej, więc doskonale wiem, co to znaczy być 'bladym', a zdaje sobie sprawę, że są osoby z cerą jeszcze bielszą, niż moja.
Tak jeszcze dodatkiem, pokażę Wam cień, który dostałam gatisowo od Isilindil, która organizowała zamówienie. Jest to piękne antyczne złoto o zielono-żółtym zabarwieniu.


Na razie próbki leżą i czekają na lepsze czasy - tak na prawdę nie mam co z nimi, zrobić, więc raz na jakiś czas dosypuję odrobinę do pudru bambusowego i używam razem jako puder wykończeniowy na podkład - razem wyglądają o wiele lepiej, niż osobno, na pewno lepiej niż jakikolwiek puder, jaki miałam. Plusem też jest możliwość lekkiego rozjaśnienia w razie utlenienia podkładu ;) Skłaniam się jeszcze do zamówienia próbek jeszcze raz, tym razem trochę ciemniejszych, być może będą mi służyły o wiele lepiej i w końcu trafię na minerałowy ideał.

Miałyście do czynienia z minerałami Meow? Co preferujecie - tradycyjne, płynne podkłady czy te mineralne?

18 stycznia 2013

Włosy: Styczniowa aktualizacja

Hej wszystkim!

Choroba na szczęście mi już odpuszcza ;) Jednak na horyzoncie, a właściwie tuż przed moim nosem, majaczy straszliwa sesja, która w tym semestrze nieźle daje mi w kość - projekt z każdego przedmiotu, nie licząc zaliczeń i egzaminów... Jak uda mi się przespać 5 godzin w ciągu nocy to jestem szczęśliwa.

Nie przedłużając, zapraszam na aktualizację stanu moich włosów w miesiącu styczniu. Ich kondycja trochę się poprawiła, nie wypadają już takimi garściami i nie klapną w ekspresowym tempie. Jednak co zauważyłam, tworzy mi się na głowie tzw garnek - góra jest całkowicie niepocieniowana, grzywka też rośnie sobie jak chce, dlatego chyba muszę udać się do fryzjera, by trochę postrzępił moje pióra - wydaje mi się, że w lekko pocieniowanych włosach mi lepiej, inaczej są oklapłe i się nie układają.

Długość pasm: 38 i 42 cm


No jak widać wyglądają w miarę ok, kwalifikują się też raczej już jako włosy średniej długości, a nie krótkie. Jeszcze tylko 10 cm i będą jak sprzed radykalnego ścięcia ;) Po za tym nie zauważyłam żadnych dodatkowych zmian. Jeżeli chodzi o pielęgnacje, wiele się nie zmieniło. Codzienny szampon to nadal płyn Facelle lub Intimelle - już niedługo porównanie, ale z biegiem czasu mam już swojego faworyta. Na razie używam ich na zmianę. Po za tym do Rossmanna powróciły olejki Alterry, od razu zakupiłam mój ulubiony wariant i nakładam olej 2-3 razy w tygodniu na noc. W poszukiwaniu odżywki idealnej natknęłam się na tą z Isany, do włosów łamliwych i rozdwajających się. Jak na razie to najlepszy wariant na jaki trafiłam po wycofaniu Isany z Babassu. Dodatkowo nadal wykańczam mgiełkę Farmony - Jantar. Nie robi nic, ale odruchowo sięgam po nią każdorazowo po wysuszeniu włosów.





 I takie małe porównanie całości z lipca - czyli już pół roku od pierwszej aktualizacji:


Jak wasze włosy znoszą trudny, zimowy czas? Macie jakieś sposoby na zabezpieczenie ich przed zimnem i wilgocią?
Nadal eksperymentuje z nowym znakiem wodnym ale już widzę, że ten to zły pomysł :P

15 stycznia 2013

Kolorówka: Ponętne usta z błyszczykiem Essence Stay with me - Hottest pink

Hej wszystkim!

Dziś w poście opowiem Wam o błyszczyku, który towarzyszy mi bardzo często od chwili jego zakupu. Bardzo polubiłam jego kolor oraz właściwości, które świetnie sprawują się w mroźne, zimowe dni. Mowa o błyszczyku firmy Essence, z serii Stay with me. Kolor, który posiadam, to Hottest pink.


Błyszczyk ten możemy zakupić w drogeriach Natura, niektórych Super-pharmach i innych drogeriach, gdzie widnieje szafa Essence. Jego cena to niecałe 10 zł, jeżeli dobrze pamiętam.
Co do opakowania, jest typowo błyszczykowe - ot, zwykła tubka z odkręcaną zakrętką, gdzie znajduje się aplikator. Napisy są całkiem trwałe i nie złażą od noszenia w torebce, za to jak zwykle irytuje mnie naklejka dystrybutora - zawsze brzydko się 'starzeje', odkleja na rogach, zbiera brud, a jak chce się ją odkleić, to zostawia okropne ślady. Fuj.




Przejdźmy do samego aplikatora, bowiem w tym produkcie to rzecz ciekawa. Spotkałam się już z serduszkami, tradycyjnymi pacynkami, ostatnio ze spłaszczona gąbeczką od Goden Rose, ale tutaj mamy coś innego - wyprofilowany kształt, który moim zdaniem jest bardzo fajny. Zwężenie po środku idealnie pasje do naszych ust i pokrywa je ładnie produktem, zaś samym, okrągłym czubkiem bez problemu można wykonać poprawki, obrysować kontur czy dostać się do bardziej niedostępnych powierzchni. Gąbeczka jest miękka i giętka, nie irytuje swoją twardością podczas malowania, jak to się czasem zdarza.


Co do samego koloru, Hottest pink to mocny róż, z lekko buraczkowym zabarwieniem, w którym zatopione jest mnóstwo holo-drobinek, mieniących się w różnych kolorach - od fioletu, poprzez róż, aż do złota. Nie są to jednak irytujące kawały brokatu jak czasami się trafia, nie powodują one tez przesadzonego efektu. Wraz z różową, transparentną bazą świetnie razem wyglądają, tworząc ładną, odbijającą światło tafę, gdzie czasem coś w ukryciu będzie połyskiwać.



Co do właściwości błyszczyka, pod tym względem też jestem zadowolona. Działa on trochę jak balsam, nawet nałożony na całkowicie spierzchnięte usta (testowałam) wygładza je i na swój sposób pielęgnuje, że nawet po starciu się produktu wargi są miękkie i gładkie, na pewno trochę bardziej, niż przed. Nie trzeba więc stosować pod mazidło z Essence pomadki, w zimie sprawdza się idealnie, bo wystarczy pociągnięcie i nasze usta znów wyglądają bardzo dobrze. Jeżeli zaś chodzi o trwałość, ciężko mi to sprecyzować, wydaje mi się, że jest jak dla błyszczyków przeciętna - parę godzin, gdzie delikatnie zanika z czasem, zostawiając jednak cień koloru na skórze.

jedna cienka warstwa

dwie cienkie warstwy
Aplikacja jest wygodna i bezproblemowa, mimo mocnego koloru, sam błyszczyk ma dość gęstą konsystencję, ale bardzo się nie klei. Efekt można stopniować ze względu na jego transparentność - od lekkiego prześwitu koloru, do efektu jaki mamy w tubce. Smaku nie posiada, za to zapach jest przyjemny i owocowy.
Podsumowując, za taką cenę warte uwagi mazidło do ust. Na pewno sięgnę po jeszcze inne kolory. Jak na razie bije Paese Milky Lips, z Golden Rose go nie porównuje, bo mają trochę inne właściwości, jednak jakbym miała spojrzeć na to ogólnie, to tutaj też wygrywa. 

Moja ocena: 5/5

Stosowałyście może te błyszczyki? Czy w zimie używacie na usta koloru, czy raczej skupiacie się na ich ochronie?

11 stycznia 2013

Pielęgnacja: Orientana, maska z naturalnego jedwabiu, granat i zielona herbata

Hej wszystkim!

Nie wiem czemu, ale życie chce mnie ostatnio chyba wykończyć :P Nie dość, że nadal borykam się z chorobą, to to cholerstwo rzuciło mi się ucho w postaci zapalenia. Na dodatek zbliża się sesja, terminy oddania projektów i jestem właśnie za pierwszą zarwaną nocą w celu wykończenia zadania. Dosłownie, siedziałam do 6.30 rano i mam za sobą 3 godziny snu. A projekt - oczywiście nieprzyjęty. 

Jako, że po niedomaganiu czas się pokazać wśród ludzi, trzeba swoją cerę jakoś przywrócić do stanu używalności. Z pomocą przyszedł mi produkt, który dzisiaj przedstawię, czyli maseczka od Orientany. Maska jest ta w formie sheet on, której wcześniej nie miałam okazji używać. Ja wielką zwolenniczką maseczek nie byłam, ale na szczęście po akcji Maliny nawróciłam się i teraz co raz częściej sięgam po tego typu produkty.



Cena i dostępność: Maseczka jest dostępna na stronie Orientany i jedna sztuka kosztuje 15 zł. Moja wersja to Granat i Zielona herbata.

Od producenta: Maska na twarz w postaci jedwabnej tkaniny nasączona biopeptydami roślinnymi i wyciągami z granatu i zielonej herbaty. Działanie ujędrniające, detoksykujące, rozświetlające i mocno nawilżające.
Maska wykonana jest  z naturalnego japońskiego jedwabiu dzięki czemu doskonale przylega do twarzy, równomiernie przekazując odpowiednią ilość substancji. Nie wymaga leżenia.
Dzięki biopeptydom daje natychmiastowy efekt.

Opakowanie: Maseczkę dostajemy w dość sporej saszetce, gdzie znajduje się jedna sztuka produktu. Opakowanie jest porządne, nie wygniata się, nie przerywa, a wszystkie informacje są czytelnie podane. Podoba mi się też motyw graficzny saszetki, nadaje całości świeżego wyglądu, aż ma się ochotę nakładać zawartość na twarz.




W użyciu: W tym punkcie spodziewajcie się dokładnej instrukcji obsługi naszej maseczki, oczywiście udokumentowanej fotografiami - od razu ostrzegam, na większości z nich nie wyglądam twarzowo :P 
Swoją cerę jak zwykle wcześniej przygotowałam na taki zabieg - dokładnie ją oczyściłam i zrobiłam peeling. Po chorobie była dość wysuszona, szara i widocznie zmęczona.
Saszetkę otwiera się łatwo, ale ja tak czy siak sięgam po nożyczki, bo nie lubię się babrać z zawartością. W środku znajduje się sama maseczka złożona z dwóch warstw, prócz tego pełno jest samej substancji nawilżającej, którą możemy wmasować w dekolt i szyję. Całość pachnie przyjemnie, owocowo, jednak nie ma co się martwić, ponieważ podczas aplikacji zapach subtelnie się ulatnia. Wyciągam więc zawartość, otrzepuje z nadmiaru wody (maska jest mocno nawilżona) i rozkładam.


Tak jak wspomniałam, maska od Orientany składa się z dwóch części. Foliowej, oraz tej właściwej, z jedwabiu. Stroną materiałową nakładamy na twarz, a plastikową na zewnątrz i lekko dociskamy do skóry.
OMG!
 Nie wygląda to twarzowo. Po chwili oddzielamy warstwy od siebie, foliową wyrzucamy, a zostawiamy samą jedwabną. Ja dodatkowo dokładnie ja sobie uklepałam i naciągnęłam tam, gdzie trzeba - szablon nie jest idealnie dopasowany, ale tragedii nie ma ;) Z maseczką siedzimy sobie 25-30 minut i relaksujemy się.



Efekt: O ile aplikacja jest ciekawa, a sam proces całkiem przyjemny, o tyle efekty też dość pozytywnie mnie zaskoczyły. Cudów nie ma, nie oszukujmy się, ale większość obietnic producenta została spełniona. Przede wszystkim po zdjęciu maseczki nasza cera jest jeszcze wilgotna od środka, w którym została namoczona, jednak jego wchłonięcie to kwestia 15 minut. Efekty zostają przez ten czas niezmienione. Nasza skóra przede wszystkim jest miękka, napięta i wygładzona. Można wyczuć przyjemne nawilżenie. Co może być kwestią sporną, to lekki efekt 'glow', czyli rozświetlenie. Dla cer suchych pożądane, jednak nie każdemu może pasować. Jeżeli chodzi o samą detoksykację, nie sądzę, bym mogła zauważyć to po jednym użyciu.
Po godzinie od nałożenia znika całkowicie lekki film, który zostaje po zastosowaniu maseczki, jednak zauważyłam, że moje suche strefy - czoło i nos - straciły odrobinę na miękkości i gładkości. Mimo wszystko nie zastosowałam dodatkowego kremu na noc, czego nie żałuję, bo maska utrzymała swoje efekty przez całą noc i rano nie musiałam obawiać się przesuszu, cera była odpowiednio nawilżona.

Przed - Po

Podsumowanie: Czy jednak zdecydowałabym się na ponowne użycie maseczki? Producent zaleca jej stosowanie 2-3 razy w tygodniu. Zważywszy jednak na cenę nie sądzę, by jej właściwości były aż tak pożądane, że zdecydowałabym się na regularną kurację. Owszem, forma i efekty są przyjemne, ale nie spektakularne, mam inne maski, które mogę z powodzeniem używać w zastępstwie. Jak dla mnie raz na jakiś czas - jak najbardziej, dla rozświetlenia i ożywienia cery, w sytuacjach kiedy chcemy dość szybko poprawić stan naszej skóry.

Moja ocena: 4/5

Używałyście maseczek Orientany? Co myślicie o samych maseczkach sheet on - coś dla Was, czy raczej wolicie tradycyjne formy?
Swoja drogą, jeżeli zauważycie jakieś nieścisłości czy literówki w recenzji - dajcie znać, być może mój mózg płata mi figle po 30 godzinach bez snu. Jak widać, straciłam tez swój znak wodny - Photoshop zrobił mi psikusa i zresetował się do ustawień fabrycznych, razem z moimi kolekcjonowanymi długo pędzlami, wśród których był też mój emblemat.
Produkt został mi udostępniony przez markę Orientana, co nie wpływa na moją ocenę.

7 stycznia 2013

Makijaż: Złoto nie tylko dla zuchwałych

Hej wszystkim!

Z racji tego, że zostaje szturchnięta przez coraz większą liczbę osób (ukłony dla Klimejszyn :P), postanowiłam się pokazać i przypomnieć, że nadal żyję. Niestety moja nieobecność spowodowana jest przez okropne choróbsko, które toczy mnie niemal od świąt. Cały czas mam zatkany nos, zatoki i uszy, co skutecznie zniechęca mnie do czegokolwiek. Także przepraszam - choroba nie wybiera :D

Dzisiaj coś na raz dwa trzy, czyli szybki makijaż wykopany z czeluści komputera. Złoto w codziennym wykonaniu lub na imprezę dla kogoś, kto na co dzień raczej stroni od makijażu i chciałby tylko delikatnie podkreślić i rozświetlić swoje spojrzenie.

Od razu też przepraszam za zdjęcia 'każde z innej parafii', ale to jeszcze z początków eksperymentowania z nowym aparatem i zostały robione na różnych ustawieniach.






Na całą powiekę nałożony jest złoty cień, kącik podkreślony ciemnym, antycznym odcieniem tego metalu. Wewnętrzny obszar oka oraz łuk brwiowy podkreślony jest matową bielą, a linia przy rzęsach delikatnie muśnięta czarnym cieniem. Linie wodną pociągnęłam białą kredką. Ot i tyle :D

Tymczasem dalej zamulam schorowana przed komputerem, ale obiecuję wrzucić jutro coś porządniejszego :) Życzcie zdrowia!