26 grudnia 2012

Makijaż: Prosty klasyk na sylwestra, krok po kroku

Hej wszystkim!

Dziś rozpoczynam serię makijaży sylwestrowo-karnawałowych. Na sam początek prosty klasyk, jak sam tytuł mówi - czyli połączenie czerni i srebra, towarzyszące wielu z Was od lat. Wykonanie jest całkiem proste, a makijaż w połączeniu z odpowiednim typem urody, bardzo efektowny. 



Zaczynam od przygotowania oka pod makijaż - nakładam korektor w jego okolice, a na samą powiekę bazę pod cienie (obecnie DAX). Następnie całą ruchomą powiekę pokrywam jasnym, srebrno-szarym, lekko perłowym cieniem, a jego granicę rozcieram. Za pomocą czarnego eyelinera wyznaczam granicę czarnego cienia - eyeliner posłuży za bazę podbijającą kolor. Z jego udziałem wyznaczam też pożądany kształt makijażu. Kolejnym krokiem będzie pokrycie eyelinera czarnym cieniem, a następnie jego roztarcie na granicach. Za pomocą zwilżonego pędzelka (wodą, lub płynem - np. Duraline) nakładam jasny, srebrny, brokatowy cień na wcześniejszą szarość. Poprawiam kreskę eyelinerem, wyciągając ją ku wewnętrznemu kąciku, po czym ten kącik rozjaśniam białym cieniem, razem z łukiem brwiowym. Linię wodną traktuje białą kredką. Tuszuje porządnie rzęsy, lub jeszcze lepiej, naklejam sztuczne (u mnie brak kleju, także pominęłam ten krok).

Następnie zajmuje się resztą twarzy. Przy mocnym makijażu nasza cera musi być nieskazitelna. Wyraźnie zaznaczam łuki brwiowe, na usta nakładam jasny błyszczyk, a policzki zaledwie muskam różem.






Jak podoba się Wam ta propozycja? Macie jakieś plany na sylwestrową noc? A może specjalne zachcianki na tutoriale? :D

25 grudnia 2012

Kolorówka: Golden Rose Sexy Black Mascara

Ho ho ho wszystkim!

Na samym początku, chciałam Wam złożyć życzenia z okazji świąt Bożego Narodzenia! Dużo zdrowia, spokoju, smacznych potraw, wolnego czasu, chwil spędzonych z bliskimi osobami, zadowolenia z życia i czego tylko sobie wymarzycie, życzę ja :D

Korzystając z chwili wytchnienia, chciałam Wam przybliżyć kolejny produkt Golden Rose, który trafił mi się w rozdaniu. Być może po świątecznym szaleństwie, któraś z Was skusi się na mały prezent dla siebie samej.


Cena i dostępność: 21.90 zł za 8,5 ml tuszu, dostępny na stoiskach Golden Rose, w niektórych drogeriach oraz w sklepie internetowym produkcenta.

Opakowanie: Tusz dostajemy zapakowany w dodatkowy, plastikowy 'kartonik', który jet dobrym zabezpieczeniem przed niechcianymi macantami. Plastik jest przezroczysty, przez co łatwo widzimy, co mamy w środku, a dodatkowo na nim nadrukowano wszystkie ważne informacje, takie jak skład czy opis producenta. Sama tubka maskary jest bardzo ładnym i estetycznym produktem. Róż całości komponuje się z czernią wstawek - napisów, zakrętki i co ciekawe koronki, która jest elementem doklejonym, zrobionym z aksamitu. Całokształt wygląda bardzo ładnie, na pewno wiele srok się ucieszy - jak dla mnie plus, jedno z bardziej udanych opakowań, choć mnie i tak nie powala. Tusz dokręca się dobrze, choć nie na 'klik', nie ma problemu z wysuwaniem grzebyka i co mnie najbardziej zadziwiło, gwint na prawdę mało się brudzi, w porównaniu do innych maskar, co jest dla mnie sporym plusem. Po prawie dwóch miesiącach używania maskara nadal jest estetyczna, nie straszy zewnętrznie zużyciem - na prawdę solidne wykonanie.






W użyciu: Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest specyficzna szczoteczka. Coś jak maczuga, wąski, silikonowy grzebyczek, zakończony nagle wielką bulwą. Nie powiem, przestraszyłam się początkowo, bo z takim czymś do czynienia jeszcze nie miałam, ale nie ma co się bać - szczotka dobra jak każda inna, manewruje się nią bez problemu, do oka nie włazi, krzywdy nie robi - nic, tylko używać. Tusz ma na prawdę barwę głębokiej czerni, co nie często się zdarza, raczej trafiam na egzemplarze prezentujące wypłowiałe barwy. Po za tym nie podrażnia, nie uczula, zapach ma typowo maskarowy. Jest tylko jedno ale, do którego przyczepić się muszę - to dopiero niecałe 2 miesiące codziennego używania, a już widzę spore przeschnięcie. Egzemplarz, który dostajemy, w przeciwieństwie do wielu innych tuszy, nie potrzebuje dodatkowych dni na 'unormowanie', konsystencja, mimo tego, że dość mokra, jest idealna i wystarczyło zaledwie jedno pociągnięcie, aby uzyskać efekt. Teraz zaś są dni, że mogę machać i machać grzebykiem, a rzęsy nadal wyglądają licho. Ale o tym już za chwilę.





Efekt: Tutaj mogę długo się rozwodzić. Na samym początku, kiedy tusz był świeży, wystarczyło jedno pociągnięcie, by pogrubić i przyciemnić rzęsy. Minusem było oczywiście sklejanie, ale i tak występowało sporadycznie, pomyślałam, że jeszcze miesiąc i będzie to tusz idealny. Niestety, po niecałych dwóch miesiącach tusz podsechł, ale ewidentnie stracił swoje właściwości - szczoteczką trzeba się namachać wiele razy, efekt jest nikły, a rzęsy trochę posklejane i z pozostawionymi grudkami. Końcówek nie łapie prawie w ogóle. Kruszy się niemiłosiernie pod oczami, muszę co chwilę się poprawiać, ale robił to od początku. Najlepsza metoda na malowanie, to najpierw porządne przejechanie u nasady, aby rozdzielić i unieść, ruchem obrotowym. Tak kilka razy, a dopiero potem przeczesywanie na całej długości. Żałuję, że nie porobiłam zdjęć na samym początku używania produktu, świetnie obrazowałoby to efekt, ale mimo tego postarałam się porobić zdjęcia w różnych dniach - ponieważ tusz ten współpracuje ze mną różnie, raz efekt mi się podoba, raz jest przeciętny, a innym razem mam ochotę założyć worek na głowę.

moje rzęsiska gołe i wesołe



Przepraszam za ten brudzik :D





Trwałość: Przeciętna. Po całym dniu tuszu ubywa, na końcówkach nie zostaje prawie nic, w ciągu dnia maskara wesoło się osypuje, nie raz chłopak się mnie pytał, czy nie pobrudziłam się gdzieś długopisem.

Podsumowując: Sexy Black zrobiła na mnie bardzo dobre pierwsze wrażenie. Tak dobre, że malowałam się tym tuszem codziennie dzień w dzień, wybierałam go też na ważniejsze okazje, a pozostałe poszły siedzieć do kufra. Jednak z każdym dniem zachwyt malał, analizując jego zachowanie na moich rzęsach dostrzegłam wady - od coraz to gorszego efektu, okupowanego coraz to większym wysiłkiem, poprzez nikłą trwałość, po okrutne osypywanie. Tuszu tego nie zakupię na pewno ponownie - piękne opakowanie nie przebije ceny, którą muszę zapłacić za tej średniej jakości tusz. O wiele bardziej pasuje mi różowy Wibo, który jest dwa razy tańszy. "Innowacyjna" szczoteczka też nie zmienia komfortu malowania, nie tworzy też spektakularnego efektu - ot, szczota jak szczota, jeżeli się przyzwyczaić, w dodatku średnio rozdziela, skupia raczej nasze rzęsy w kupki. Z biegiem czasu jestem coraz bardziej wymagająca co do tuszy.

Moja ocena: 3-/5

Miałyście do czynienia z tą maskarą. Co ciekawego przyniósł Wam Mikołaj pod choinkę? :D


18 grudnia 2012

Makijaż: Dwie nudne propozycje

Hej wszystkim!

Aby trochę rozruszać towarzystwo, postanowiłam wrzucić dwa makijaże, które ostatnio sobie zmalowałam i postanowiłam sfotografować. Sporo różnią się od siebie, ciekawa jestem, który bardziej przypadnie Wam do gustu :) Propozycje 'nudne', bo dla mnie idealne na co dzień, choć wiem, że znajdą się osoby, które mogą uważać te makijaże już za nazbyt odważne.

Pierwszy zaprezentowany makijaż to połączenie kresek w dwóch mocnych kolorach. Złoto oraz mocny, metaliczny niebieski. Linie zostały zmalowane zwykłymi cieniami o przeciętnej pigmentacji i Duraline z Inglota - moje nowe odkrycie, które już od pierwszego użycia stało się jednym z ulubionych kosmetyków. Świetnie wyciąga kolor z cienia i nadaje mu sporą trwałość.




Druga propozycja to zwykły codzienny makijaż, tym razem jednak na bazie różu. Główny cień to różo-rozświetlacz Golden Rose z ostatniej kolorówkowej notki - nie sprawdził się na lico, za to jako cień jest ok. Po za tym maty MIYO, jako rozjaśnienie w kąciku, na łuku brwiowym i czarna kreska.




Który z makijaży bardziej przypadł Wam do gustu? Swoją drogą, muszę w końcu wziąć się za skończenie projektu "Zainspiruj się naturą" :D

16 grudnia 2012

Włosy: Listopadowo-grudniowa aktualizacja + płyn Intimelle jako szampon

Hej wszystkim!

Jak niektórzy z Was pewnie zauważyli, niestety nie pojawiła się listopadowa aktualizacja moich włosów. Niestety, zawsze coś było nie tak, a to brak baterii, a to czasu, jeszcze innego dnia nie miał kto sfotografować mi moich kłaków. Dzisiaj postanowiłam, że jak nie teraz, to nigdy tego nie nadrobię i choć moje włosy dzień mają słabszy, postanowiłam sfotografować ich postępy. Wtrącę też parę groszy o mojej pielęgnacji, efektach drożdży w tabletkach no i o nowym szamponie, który stał się konkurencją dla popularnego Facelle.


Na początku trochę o pielęgnacji. Wiele się nie zmieniło, wciąż używam odżywek Joanny, tym razem wersja z lnem i rumiankiem. Jako olej nakładam ten z Babydream, po myciu włosy spryskuje mgiełka Jantar(jedynie jako zwilżacz, mgiełka nic więcej nie robi :D), a końcówki traktuję sprayem z Isany, który sprawdza się bardzo dobrze, w dodatku jest mocno wydajny. Miałam też perypetie z odżywką z Wiodącej Marki - odżywka jak odżywka, ale niesamowicie silnie się pieni, niczym szampon, polecam więc do OMO.


Chciałam zatrzymać się dłużej przy płynie Intimelle, który używam jako szampon. Wcześniej moim KWC w tej dziedzinie był Facelle, jednak kiedy natknęłam się na informacje o drugim płynie, postanowiłam spróbować. Jest łatwo dostępny w Naturze, jednak należy zwracać uwagę na rodzaj - jest ich parę, ale jedynie wersja z Aloesem i Rumiankiem posiada łagodny detergent, reszta ma SLS. Cenowo wypada korzystniej, niż Facelle, jednak jego właściwości i efekty są odrobinę inne, ale nie gorsze. Postaram się niedługo porównać obydwa produkty, ale na tę chwilę uważam, że Intimelle wygrywa stracie, chociażby ze względu na efekt, jaki daje na włosach i skład.

Co do efektów drożdżową kuracją w tabletkach - jestem zawiedziona. Fakt, zdarzyło mi się zapomnieć parę razy wziąć dawkę, ale wzrost nie drgnął ani trochę. Wróciłam więc do tradycyjnych drożdży i od razu widzę różnicę - jak zwykle porost poszedł jak szalony.

Długość pasm - 37 i 41 cm (+3-4 cm, głównie dzięki zaczętej na początku grudnia kuracji drożdżowej).

Niestety, kondycja moich kudłów też nie jest najlepsza - wypadanie ustało, ale mimo wszystko stały się uklepane i szybko tracą świeżość. Prócz przyczyn prawdopodobnie hormonalnych, winę zwalam na jeden z szamponów Green Pharmacy(z nowym składem), po którym objawy się mocno nasilają, po jednorazowym użyciu potrzeba mi parę dni mycia delikatnym płynem, aby jakoś unormować sytuację.

Zwracacie uwagę na mój kolor włosów... niestety często aparat przekłamuje kolory, więc dodaje zdjęcie, które najlepiej odzwierciedla barwę :)

Jak Wasze włosy trzymają się w ten trudny, zimowy czas?

14 grudnia 2012

Kolorówka: Golden Rose, Terracotta Blush-on 07

Hej wszystkim!

Dziś w końcu miałam wolną chwilę, aby naskrobać coś porządniejszego. Tak o to powstała recenzja jednego z produktów Golden Rose, który wygrałam w jednym z rozdań :) Terracotta Blush-on - jak sprawdzi się w porównaniu z różem, który już opisywałam?


Cena i dostępność: 23.90 zł za 4g produktu, dostępny na stoiskach Golden Rose oraz ich sklepie internetowym.

Satynowy róż o wyjątkowo miękkiej strukturze. Twarz nim muśnięta staje się rozświetlona, zyskuje świeży, zdrowy wygląd. Bardzo trwały, wyprodukowany przy zastosowaniu innowacyjnej technologii. Dostępny w kilku modnych wariantach kolorystycznych.

Opakowanie: Największą zaletą całości jest kartonik, w który produkt jest dodatkowo opakowany. Dodatkowo zabezpiecza produkt, zawiera wszystkie informacje, to dla mnie zawsze duży plus, nie lubię, gdy kosmetyk dostaję 'luzem'. Jeżeli zaś chodzi o samą otoczkę różu... No cóż, zwykły plastik ze złotym elementem. Niestety, wieczko ma tendencje do zarysowań i matowienia, a złotko do odpryskiwania. Niemniej wszystko jest solidne, dobrze działa i nie pęka, co jest najważniejsze. Niestety irytuje mnie jednak samo umiejscowienie, czy otoczenie różu, ponieważ wystaje sporo ponad krawędź i brudzi całe opakowanie.





W użyciu: Jak widać na zdjęciu, nasz róż to taka mozaika perłowo-metalicznych kolorów w barwie jasnego, lekko przybrudzonego różu. Jak zapewnia producent, produkt jest na prawdę miękki, łatwo nabrać go na pędzel, ale niestety przy okazji mocno pyli - jest bardzo pudrowy.Mimo tego wydajność jest na prawdę spora, różu używałam już wiele razy i nie widzę żadnego ubytku, nawet śladu na jego gładkiej powierzchni. Jedyne, co świadczy o używaniu, to ubrudzone opakowanie. Kosmetyk jest całkowicie bezzapachowy.



Efekt: Temu punktowi polecam przyjrzeć się najlepiej. Róż sam w sobie wygląda pięknie. Jednak jaki efekt daje? Po pierwsze, jak dla mnie to połączenie różu i rozświetlacza, z naciskiem na ten drugi. Moja karnacja jest bardzo jasna, mimo to efekt, jaki daje ten produkt nie jest według mnie na tyle intensywny, by stosować go jako róż. Po drugie, samo wykończenie jest perłowo-satynowe, na naszym policzku tworzy piękną, bardzo jasną, różową taflę. Miód, cud i malina. Jednak zanim całkowicie się rozpłyniecie nad tym produktem, trzeba wspomnieć o jednej, wielkiej wadzie, która może powodować dyskwalifikację Terracotty - mianowicie jest cała napakowana widocznymi, błyszczącymi, złoto-zielono-różowymi drobinami brokatu! I niestety, to właśnie ten brokat gra pierwsze skrzypce w efekcie, całkowicie zasłaniając piękny, jednolity blask różu. Dlaczego, powiedzcie mi, dlaczego? Byłby to dla mnie rozświetlacz niemal idealny, jednak zamiast tego dostaje wspaniały efekt bombki, w sam raz na zamaskowanie się przy wigilijnej choince... Pół biedy, gdyby to było subtelne błyszczenie, jednak niestety, brokat się wybija i lśni w słońcu. Dobrze chociaż, że nie migruje. Po roztarciu produktu na policzku, czy na swatchu na ręce nie pozostaje nic, po za brokatem - kolor znika bez śladu. Przy chęci wydobycia większej pigmentacji na policzku musimy się pogodzić z jednoczesnym zwiększeniem ilości brokatu...



Po lekkim roztarciu sam brokat

Lewa bez, prawa z różem


Trwałość: Przeciętna, zapewne parę godzin, jednak efekt jest na tyle subtelny, że po za brokatem ciężko zauważyć, co tam się dzieje.

Podsumowując: Nie wiem, jak z innymi kolorami, ale numerek 07 omijajcie, jeżeli nie jesteście fankami Edwarda ze Zmierzchu. Po za tym, sam róż/rozświetlacz jest bardzo wydajny, łatwo się go aplikuje, niestety pigmentacja jest słaba. Jeżeli chodzi stosunek ceny do jakości - zdecydowanie nie warto. Za mniejszą cenę, bo jedynie niecałe 20 zł mamy już świetny róż od Golden Rose Powder Blush - przy prawie dwa razy większej wadze.

Moja ocena: 2/5

Jak Wam przypada do gustu ten produkt? Skusiłybyście się mimo wszystko, czy raczej nie?
Przy okazji, jeżeli lubicie mój blog i to, co tutaj wyprawiam, to możecie na mnie zagłosować na Blogrolle w wyborze bloga tygodnia - zawsze to większy rozgłos i większe szanse na sukces :D (zostałam nominowana i bardzo mi z tym miło).
A jak Pawie Piórka Wam się nie podobają, to zawsze możecie wybrać swojego faworyta :)